Przejdź do treści

Pieśni o Bezpieczeństwie Sieci
blog Michała "ryśka" Woźniaka

Ryś Apostata

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Dokonało się, jestem apostatą. No, prawie – czekam tylko na dosłanie odpisu aktu chrztu z adnotacją o dokonaniu apostazji. Nie jestem już instytucjonalnie związany z Kościołem i czuję się z tym fantastycznie.

Zaczęło się to jakieś 3 lata temu. Doszedłem do wniosku, że nie wierzę w bozię, a nawet jakbym wierzył – nie byłby mi do tej wiary niezbędny Kościół. Należałoby zatem podziękować tej instytucji, z której polityką i metodami działania tak bardzo się nie zgadzam.

Co jest potrzebne

Zgodnie z dokumentem Episkopatu Polski (Zasady postępowania w sprawie formalnego aktu wystąpienia z Kościoła), do wystąpienia z Kościoła potrzebujemy:

  • pisma;
  • odpisu aktu chrztu;
  • dwóch świadków;
  • minimum dwóch wizyt u proboszcza “naszej” parafii.

Dwóch, ponieważ na pierwszej przedstawiamy mu swój zamiar, on zaś, zgodnie z powyższym dokumentem (cytuję):

(…)winien w osobistej, pełnej troski rozmowie duszpasterskiej rozeznać, jakie są rzeczywiste przyczyny jego decyzji oraz z miłością i roztropnością podjąć wysiłki, by odwieść go od tego zamiaru i obudzić wiarę zaszczepioną w sakramencie chrztu. Dlatego z zasady akt formalnego wystąpienia – jeśli mimo podjętych starań do niego dochodzi – nie powinien być dokonywany w tym samym dniu, w którym osoba chcąca wystąpić z Kościoła zgłasza swój zamiar duszpasterzowi, ale dopiero po upływie czasu, jaki proboszcz roztropnie pozostawi do namysłu przed podjęciem tak poważnego w skutkach kanonicznych kroku.

Nikt widocznie nie bierze pod uwagę, że gdy decyduję się na apostazję, ostatnie na co mam ochotę to “osobista i pełna troski duszpasterska rozmowa” z przedstawicielem organizacji, z której właśnie próbuję się wypisać.

Ruchy wstępne

Zdobyłem akt chrztu, znalazłem kilka wzorów pism, stworzyłem z nich swoją krótką wersję, i udałem się do proboszcza. To ostatnie łatwe nie było, jako że zapracowany ten człowiek dyżury miał tylko jednego dnia w tygodniu, trwały jedną godzinę, i wypadały dokładnie wtedy, gdy każdy normalny człowiek jest albo w pracy, albo na zajęciach.

To powinno mi zasygnalizować, że podejście może być “per petent”, ale nie zwróciłem na to uwagi. Wszak rozmowa winna być pełna “miłości i roztropności”…

StacjaRozmowa Pierwsza

Proboszcz, rzecz oczywista, nie był zachwycony. Nie pamiętam już na szczęście wszystkich szczegółów naszej dyskusji, natomiast wyraźnie pamiętam, że: 1. próbowano mi udowodnić, że człowiek nie wyznający Jedynej Słusznej Wiary jest skrajnie nieodpowiedzialny, niemoralny i zgoła kanalią; 2. przeszedłszy uprzednio kurs Logiki na dość wysokim poziomie byłem zszokowany, że człowiek piastujący stanowisko powodujące, że bądź co bądź jest autorytetem dla wielu osób, nie potrafi (nie chce?) pojąć różnicy między implikacją a równoważnością.

W sumie było śmieszno i straszno. Rozmowa “osobista i pełna troski” polegała na wygłaszaniu przez proboszcza tez i rzekomo wynikających zeń “oczywistych” wniosków, po czym na moim spokojnym wykazywaniu dziur w wywodzie (nie zgodzę się, że jeżeli jest się Katolikiem, to automatycznie jest się moralnym; poza tym nawet jeśli bym to przyjął, nie oznacza to, że tylko Katolicy mogą być moralni!..), po czym z kolei następowało albo powtórzenie słowo-w-słowo wywodu, albo tupanie nóżką/pięściowanie stołu, albo dla pewności oba zabiegi retoryczne w dowolnej kolejności.

Generalnie rozmowa stracona, gdyż albowiem ponieważ bo stanęło na tym, że pismo za krótkie. Oświadczenie o chęci wystąpienia nie starczy, “trzeba uzasadnić”. Tu użyję cytatu:

Angażowanie w sprawy światopoglądowe osób trzecich czy uzasadnianie innej osobie swoich przekonań religijnych jest w naszym mniemaniu niedopuszczalne w państwie prawa. Jest również niewymagane w innych krajach.
Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów.

Antrakt i dzwonek

Po tej uroczej rozmowie pozwoliłem sobie na niemal 3 lata przerwy. Nie chciałem ciągnąć moich świadków na koniec świata, gdzie mieszkałem, tylko po to, by np. dowiedzieć się, że uzasadnienie musi być inne. Poza tym, trochę mi się odechciało. W sensie, nawiązywać jakichkolwiek dalszych kontaktów z proboszczem.

Aż pewnego dnia napisała znajoma dziennikarka ze Szwecji, że zmierza do Polski z okazji rozpoczynającej się prezydencji, ma zrobić kilka artykułów o sprawach społecznych (w tym Kościele) i czy nie znam kogoś, kto chciałby zrobić apostazję. Poszukałem, powiedziałem, żeby napisała do Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów, a gdy desperacja osiągnęła zenit – pomyślałem “a co tam” i ustaliliśmy, że ja będę królikiem doświadczalnym.

Zabawa z dawna oczekiwana

Tym razem przygotowałem się doskonale. Miałem trójkę świadków (jedna świadek zdecydowała się w ostatniej chwili); miałem przy boku moją dziewczynę (Katoliczkę); miałem dwójkę szwedzkich dziennikarzy; i miałem pismo powołujące się jednocześnie na kodeks kanoniczny, Ustawę o ochronie danych osobowych i Ustawę o wolności wyznania (a tu w pdf). Ustaliłem godziny urzędowania (których ilość podskoczyła 400% – tak jest, cztery pełne godziny w tygodniu!) i wybraliśmy się naszą wesołą gromadką, z założeniem, że po tylu sakramentach czas na mój pierwszy profanment.

Na miejscu czekało nas 25min czekania, procesja (jakieś dobre 20 osób chodzących dookoła kościoła), i ze dwie osoby przed nami w kolejce.

Gdy już nadeszła nasza kolej, wszedłem do kancelarii parafialnej, za mną cała świta; próbowałem wyjaśnić proboszczowi, kto zacz, ale ten straszliwie się agitował (trochę nie-pomogło zrobienie zdjęcia przez fotografa “od Szwedów”), i wygonił (grożąc palcem i dość głośno wyrażając swoją dezaprobatę) wszystkich poza świadkami.

Towarzysz obrażający w charakterze proszącego

Przeszliśmy jednak sprawnie do rzeczy, ja wyjąłem cztery egzemplarze pisma i powiedziałem, że chciałbym, by dopisała się na nich świadek, która zdecydowała się nieco za późno (więc jej dane nie były wydrukowane), ale na której “świadkowaniu” mi zależy. I się zaczęło. Logika znów podniosłą swój paskudny łeb.

Proboszcz mianowicie stwierdził, że świadków “ma być dwóch”. Ja stałem na stanowisku, że wystarczy dwóch – czyli, że może być trzech. Po kilku rundkach (“ale nigdzie nie jest napisane, że ma być trzech!”/“ale nigdzie nie jest napisane, że nie może być trzech.”/“ale jest napisane, że ma być dwóch” i tak dalej) użyłem argumentu “z właściciela”: to jest mój dokument, który przedkładam, ale mam prawo go zmienić i nadać mu taką treść, jaką sobie życzę. I teraz uwaga, perełka pierwsza!

Pan tu jest w charakterze proszącego u mnie i proszę zachowywać się adekwatnie do tego.

Szczerze powiedziawszy, zamurowało mnie. Pierwszy odruch: wyjść, trzasnąć drzwiami. Ale za długo już to wszystko trwało, więc tak spokojnie, jak tylko mogłem, oświadczyłem, że “ostro się z tym nie zgodzę”, że wykorzystuję swoje konstytucyjne prawa, i że w żadnym wypadku nie jestem tu petentem. Sprawę trzeciego świadka odpuściłem w myśl zasady “nie dyskutuj z gamoniem; sprowadzi do swojego poziomu i pokona doświadczeniem”.

Nastąpiła weryfikacja dowodów tożsamości, przepisanie przez proboszcza danych dwóch świadków (mimo, że część tych danych już na piśmie była) i procedura podpisywania.

W trakcie całej wizyty tliła się dyskusja, a ja – jako że z księżmi dużo do czynienia nie mam, o dziwo – odruchowo mówiłem do proboszcza per “pan”. Przeciw czemu za każdym razem żywiołowo protestował, w związku z czym padły dwie kolejne perełki. Po którymś tam zwróceniu się per “pan”…

Bo zacznę Pana nazywać Towarzyszem – co wywołało parsknięcie śmiechem przez świadków. Ja po prostu rozłożyłem ręce, mówiąc “ależ proszę uprzejmie”. Nie wiedzieć czemu, proboszcz nie skorzystał.

I perełka trzecia, gdy znów zamiast “proszę Księdza” poszło “proszę Pana” – Proszę mnie nie obrażać! Powinno się nazywać rzeczy po imieniu.

I to był ten cytat, co do którego nawet nie wiedziałem, gdzie zacząć. Po pierwsze, nigdy w języku polskim zwracanie się do kogoś per “pan” nie było uznawane za obraźliwe. Wręcz przeciwnie, było wyrazem podstawowego, zasadniczego szacunku. Po drugie – ach, jakże mnie kusiło, by zwrócić uwagę na fakt, że jeżeli chciałbym nazwać rzeczy po imieniu, właśnie wtedy proboszcz mógłby poczuć się urażony!..

Ale pisma zostały już podpisane, ja dostałem kopię, i rozeszliśmy się w pokoju.

Podsumowanie i wnioski

Po całej przygodzie narzuca się kilka wniosków. Po pierwsze, apostazja w Polsce jest niezmiernie upierdliwym procesem, wymagającym bliższych kontaktów z niezmiernie upierdliwymi ludźmi. Not much fun. Dyskusja z proboszczem za każdym razem wywoływała nagłe ataki facepalmu. Zapory biurokratyczne są absurdalne – czy naprawdę muszę osobiście udawać się do mojej parafii chrztu, po czym dwa razy do “mojej” parafii właściwej (które mogą być oddalone o dziesiątki kilometrów) tylko po to, by wystąpić z organizacji, do której nigdy osobiście nie wyrażałem zgody na przystąpienie?.. No i traktowanie przez osoby, z którymi trzeba mieć do czynienia – per petent, per kanalia, per człowiek niemoralny. “Z miłością i roztropnością”.

Uważam jednak, że podjąłem dobrą decyzję. W tej chwili nikt nie może mnie wmanewrować w nic związanego z wiarą i Kościołem. Statystyki kościelne (liczące “ilość ochrzczonych”, co w oczywisty sposób jest manipulacją) z tego co wiem wciąż niestety będą mnie uwzględniać, ale walka z takim stanem rzeczy to następny krok.

Relacja z mojej apostazji pojawi się w szwedzkiej gazecie. Jak tylko to nastąpi, zlinkuję.

Podziękowania

Uważam, że muszę koniecznie podziękować w tym miejscu paru osobom:

  • Pixel, Kasia, piorek, Kondzi, Sasza, czesiek – dzięki za wsparcie i wolę świadkowania (oraz samo świadkowanie, komu się udało);
  • Basiu, Moi Drodzy Rodzice – za wsparcie i zrozumienie, za dyskusje i rozmowy, za pozytywne nastawienie i otwartość;
  • Kinga i Kalle – dzięki za szturchnięcie i za podejście do całej sprawy “na luzie” i bez stresu.