Przejdź do treści

Pieśni o Bezpieczeństwie Sieci
blog Michała "ryśka" Woźniaka

W walce z dezinformacją nie ma prostych rozwiązań

Angielska wersja niniejszego wpisu została pierwotnie opublikowana przez Institute of Network Cultures, w ramach publikacji “Dispatches from Ukraine: Tactical Media Reflections and Responses”. Była również sprawdzona pod kątem językowym przez Chloë Arkenbout, i poddana korekcie przez Laurence’a Scherza.


Walka z dezinformacją i rozpowszechnianiem niesprawdzonych informacjami (ang. “misinformation”) jest problemem ważnym, aktualnym, trudnym… i zdecydowanie nie nowym. Różne formy propagandy, manipulacji i tendencyjnego dziennikarstwa istniały na przestrzeni wieków, i wykorzystywane były — celowo bądź nie, z cnych bądź niecnych pobudek — by sterować dyskursem publicznym i podjudzać społeczne wzburzenie. Kwestia ta stała się dziś rzecz jasna bardziej pilna. Uważam jednak, że wiele z proponowanych dotychczas rozwiązań błędnie identyfikuje sedno problemu.

Weźmy choćby termin “fake news” (ang. “fałszywe nowiny”). Mimo, że wydawać się może terminem nowym, użyty został już w roku 1890. Dosłownie oznacza “wiadomości, które nie są prawdziwe”, choć oczywiście został wypaczony przez nadużywanie w celu celowej dyskredytacji faktycznie rzetelnych doniesień jako fałszywych bądź zmanipulowanych — do tego stopnia, że sam fakt jego użycia może budzić wątpliwości co do rzetelności korzystającej z niego osoby.

Co uważane jest za “fałsz” zależy od punktu widzenia.

Kwestia zaufania

Oczywiście możliwe jest zdefiniowanie, czym jest mylna informacja i dezinformacja. Tyle, że każda taka definicja opierać się będzie na czymś, czego nie da się łatwo zweryfikować: na relacji danego doniesienia medialnego do prawdy, czy na intencjach jego autora bądź osoby je rozpowszechniającej.

Ma to zasadnicze znaczenie w przypadku tematów mocno zniuansowanych, złożonych, wymagających specjalistycznej wiedzy, zwłaszcza gdy dotykają dużą liczbę osób mających wiele do stracenia, a co za tym idzie — generują dużo emocji. Debata publiczna związana z pandemią COVID-19 jest tu zatrważającym przykładem. Niezależnie od tego ile ktoś “własnego riserczu” by nie zrobił, o ile nie ma się głębokiej wiedzy medycznej i szerokiego wykształcenia naukowego, ostatecznie kwestia sprowadza się do pytania: “komu ufasz?” Część z nas zaufała naukowcom i lekarkom, część nie (i do dziś im nie ufa).

I choć pełne konsekwencje pandemii wciąż jeszcze trudne są do oszacowania, to jasne jest, że rozpowszechnianie niesprawdzonych informacji i kampanie dezinformacyjne jej dotyczące miały konkretny koszt, liczony w ludzkich życiach i możliwym do uniknięcia cierpieniu.

Kuszące jest zatem, aby domagać się cenzury i innych sankcji wymierzonych w osoby rozpowszechniające niesprawdzone informacje oraz zaangażowane w kampanie dezinformacyjne. W wielu krajach powstały już nawet przepisy przewidujące kary grzywny i więzienia. Na przykład w Turcji i Rosji. Nikogo pewnie nie zdziwi fakt, że organizacje dziennikarskie są tym poważnie zaniepokojone.

Zwłaszcza rosyjski przykład jest tu istotny. Z jednej strony Federacja Rosyjska upiera się, by wojnę w Ukrainie nazywać “specjalną operacją wojskową”, i bezczelnie kłamie na temat poniesionych w niej przez rosyjskie siły strat i popełnionych przez nie zbrodni wojennych. Z drugiej strony Kreml namaszcza się na arbitra tego, co jest prawdą, a co fałszem, i zmusza organizacje medialne do rozpowszechniania propagandowych kłamstw, wykorzystując w tym celu regulacje dotyczące “fake-newsów”.

Celem dilerów dezinformacji nie jest samo promowanie konkretnych narracji. Szerszym zmierzeniem jest podważenie zaufania do wszelkich źródeł informacji. Wszak jeśli nikt nie jest godny zaufania, to dilerzy dezinformacji są nie mniej “rzetelni”, niż ktokolwiek inny. Celem ataku jest zaufanie samo w sobie.

Znajdujemy się zatem w sytuacji (zdawałoby się) bez wyjścia:

Z jednej strony, pandemia, wojna w Europie Wschodniej i kryzys klimatyczny są złożonymi, wywołującymi silne emocje zagadnieniami, które dotykają nas wszystkich. Mogą więc być łatwo wykorzystane przez osoby tworzące i rozpowszechniające dezinformację bądź niesprawdzone informacje, co szybko urasta do rangi zagrożenia egzystencjalnego, pilnie wymagającego reakcji.

Z drugiej strony, proponowane rozwiązania mogą pod wieloma względami mieć skutki gorsze, niż problem, który próbują rozwiązać. Regulacje “przeciw fake-newsom” umożliwić mogą osobom o nieczystych intencjach cenzurowanie rzetelnego, ale niewygodnego dla nich, dziennikarstwa, a co za tym idzie dać im kontrolę nad debatą publiczną. Znamy to z przykładu brytyjskich regulacji dotyczących zniesławienia. Uciekanie się do cenzury w walce z dezinformacją i niesprawdzonymi informacjami jest, krótko mówiąc, niebezpieczne.

Uważam, że skupiamy się na niewłaściwych aspektach problemu. Zamiast próbować prawnie zakazać rozpowszechniania dezinformacji i niesprawdzonych informacji, powinniśmy zastanowić się, czemu tak szybko i szeroko się rozpowszechniają (i kto na tym korzysta). Powinniśmy szukać lepszych sposobów finansowania rzetelnych mediów. Powinniśmy też zadbać o to, by przyszłe pokolenia dostały narzędzia intelektualne pozwalające im przejrzeć na wskroś wykorzystywane w wojnie informacyjnej uprzedzenia, oszustwa i sztuczki retoryczne.

Złożony problem

Niepotwierdzone informacje i dezinformacja rozchodzą się błyskawicznie, ponieważ najbardziej dziś popularne narzędzia komunikacyjne zbudowane zostały w taki sposób, że promują je bardziej, niż rzetelne, wyczerpujące, zniuansowane reportaże.

Washington Post donosi, że “Facebook zaprogramował algorytmy decydujące o tym, co osoby z niego korzystające widzą na swoich kontach, tak, by bazował na emotkach reakcji i silniej promował treści bardziej emocjonalne i prowokacyjne — w tym treści, które wywołują gniew”.

W połączeniu z faktem, że “[pracujący w Facebooku] specjaliści od analizy danych potwierdzili w 2019 roku, że wpisy, na które użytkownicy reagowali emotką złości, nieproporcjonalnie częściej niż inne zawierały niepotwierdzone informacje, były toksyczne, opierały się na niskiej jakości źródłach”, wyłania się obraz narzędzia skrojonego idealnie na potrzeby rozpowszechniania dezinformacji i niepotwierdzonych informacji. Co gorsza, z im większą złością użytkowniczki i użytkownicy platformy reagują na dany wpis, tym bardziej jest rozpowszechniany. Im więcej zdenerwowanych komentujących wykazuje w komentarzach jego fałszywość, tym silniej i szerzej algorytm go promuje.

Można by to nazwać “premią od oburzenia”; zyskuje na niej zwłaszcza dezinformacja. Powiązana jest rzecz jasna z tzw. “żółtym dziennikarstwem” (ang. “yellow journalism”), skupiającym się nie na rzetelnych, podpartych dowodami doniesieniach, a na taniej sensacji. Tyle tylko, że tabloidy z początku XX wieku nie miały możliwości korzystać z globalnego systemu komunikacji w zasadzie stworzonego do promocji dokładnie tego rodzaju żerujących na emocjach treści.

Nie twierdzę, że Facebook został celowo zaprojektowany w taki sposób, by był wymarzonym narzędziem umyślnego rozpowszechniania dezinformacji. Mógł to być (i zapewne był) niewinny błąd, nieprzewidziana konsekwencja tego, jak w zamierzeniach jego twórców miał działać algorytm promocji wpisów.

Tyle, że w dużych systemach nawet małe błędy sumują się, amplifikują, stając się z upływem czasu coraz poważniejszymi problemami. Facebook zaś jest gigantycznym systemem, obecnym w naszej codziennej rzeczywistości od niemal dwóch dekad. Trafnie ujął to fikcyjny Senator Soaper: “błądzić jest rzeczą ludzką, ale żeby naprawdę spaprać sprawę potrzebny jest komputer”.

Oczywiście rozwiązanie nie sprowadza się tu po prostu do zakazania Facebookowi i operatorom innych platform społecznościowych tego typu interwencji w popularność wpisów. Tak naprawdę potrzebujemy (między innymi) przejrzystości algorytmicznej, która pozwoliła by nam zrozumieć jak i dlaczego dana treść jest promowana.

Ważniejsze jednak jest zdecentralizowanie naszych przestrzeni debaty publicznej on-line. Sytuacja, w której konsumujemy (i publikujemy) większość informacji za pośrednictwem dwóch lub trzech globalnych firm, mających pełną kontrolę nad naszą dietą informacyjną oraz możliwościami organizacji medialnych dotarcia do odbiorców, jest nie do zaakceptowania. Zmonopolizowane, zcentralizowane media społecznościowe to monokultury, w który wirusy umysłu mogą się swobodnie rozprzestrzeniać.

Warto zauważyć, że te monopolistyczne monokultury (na poziomie organizacyjnym i technologicznym) są bardzo kuszącym celem dla każdego, kto chciałby umyślnie wykorzystać słabości algorytmu promocji wpisów. Jest on przecież tylko oprogramowaniem, a każde oprogramowanie zawiera błędy. Każdy, kto znajdzie sposób wykorzystania ich w celu promocji własnych wpisów, uzyska możliwość dotarcia do niezwykle licznego grona odbiorców. Nie powinno zatem dziwić, że większość globalnej dezinformacji dotyczącej szczepionek pochodziło z kont dwunastu osób.

Centralizacja otwiera możliwość kupienia sobie sieci społecznościowej przez miliarderów. Jest też związana z nieumiejętnością (bądź niechęcią) rozwiązania problemu nękania i ekstremizmu przez operatorów wielkich sieci społecznościowych. To wszystko wynika wprost z faktu, że garstka korporacji skupionych na zyskach kontroluje codzienną komunikację kilku miliardów ludzi. To zbyt wielka władza skupiona w rękach zbyt niewielu firm, zwłaszcza, że najwyraźniej nie potrafią się nią one odpowiedzialnie posługiwać.

Alternatywy istnieją. Fediverse, zdecentralizowana sieć społecznościowa, nie jest kontrolowana przez żadną pojedynczą firmę (i nie funkcjonują na niej żadne nieprzejrzyste algorytmy kontrolujące, kto zobaczy jakie wpisy). Nie musi też tworzyć jednego zestawu reguł obowiązujących globalnie (zadanie zgoła niemożliwe, jak przyznał sam były prezes Twittera, Jack Dorsey). Zdecentralizowana forma tej sieci (składa się z tysięcy komunikujących się ze sobą serwerów, zarządzanych przez różne osoby i grupy, z różnymi zasadami moderacji) znacza, że łatwiej może radzić sobie z nadużyciami i nękaniem. A ponieważ nie jest kontrolowana przez żadną firmę, problematyczne konta są blokowane, bez obawy o odpływ znacznej liczby użytkowniczek i użytkowników (co dla popularnych platform oznacza spadek cen akcji).

Możemy więc przynajmniej zacząć od założenia konta na fediwersie (idąc w ślady tysięcy osób, które migrowały tam z Twittera po ofercie jego kupna przez Elona Muska). Możemy też domagać się, by grodzone ogródki społecznościowe zmuszone zostały do otwarcia swoich protokołów, dzięki czemu przestalibyśmy być zakładnikami ich operatorów. Podobnie jak możliwość przeniesienia numeru pomiędzy operatorami telefonicznymi ułatwia nam zmiane operatora bez utraty kontaktu z naszymi znajomymi, tak samo możliwość komunikowania się pomiędzy różnymi sieciami społecznościowymi umożliwiłaby przeniesienie się organizacjom medialnym poza grodzone ogródki bez utraty możliwości dotarcia do ich odbiorców.

Finansowanie mediów

Z przynajmniej trzech powodów organizacjom rozpowszechniającym dezinformacje jest łatwiej utrzymać się finansowo, niż rzetelnym organizacjom dziennikarskim i fact-checkingowym (“weryfikującym fakty”, z ang. “fact-checking”).

Po pierwsze, nierzadko finansowane są one przez podmioty, którym w zasadzie nie zależy na zysku. Po drugie, mają znacznie mniejsze wydatki: nie muszą pokrywać kosztów reporterów w terenie i śledztw dziennikarskich, utrzymywać osób zajmujących się weryfikacją gotowych do publikacji artykułów, ani wydawać pieniędzy na inne podobne cele, które są zarówno niezbędne, jak i kosztowne w rzetelnej organizacji dziennikarskiej. Po trzecie, w odróżnieniu od zniuansowanego dziennikarstwa, dezinformacji łatwiej jest generować kliknięcia, a co za tym idzie wpływy z reklam — dzięki wspomnianej “premii od oburzenia”.

Tymczasem finansowe pole manewru poważnych organizacji medialnych zawężane jest ze wszystkich stron. W niemałym stopniu przez te same platformy, które kontrolują zasięg ich wpisów czy dostarczają reklamy (i za nie płacą) wyświetlane na ich stronach internetowych.

Wiele organizacji, zwłaszcza tych mniejszych, finansowanych głównie z grantów i pieniędzy publicznych, czuje, że nie ma wyjścia innego, niż płacenie Facebookowi za “zasięgi”, w celu promocji swoich treści na tej platformie. Jako rzetelne organizacje dziennikarskie nie bardzo mogą przecież oprzeć się na “premii od oburzenia”.

Innymi słowy, środki finansowe, które przeznaczone były na pensje dziennikarek i dziennikarzy pracujących dla niewielkich, często mierzących się z szeregiem innych wyzwań, organizacji medialnych, idą zamiast tego do kieszeni największych firm technologicznych na świecie. Firm, które celowo zbudowały swoje usługi w oparciu o model zamykania użytkowniczek i użytkowników w grodzonych ogródkach, do których łatwo dołączyć, ale z których bardzo trudno uciec — co teraz wykorzystują do ściągania opłat za “zasięgi”. Ekonomista mógłby to nazwać “rentą monopolistyczną

Zaś operator największego systemu reklamy internetowej — Google — wykorzystuje swoją podobnie niemal monopolistyczną pozycję by pobierać opłaty stanowiące coraz większy procent przychodów z wyświetlanych na stronach reklam, pozostawiając coraz mniej środków w budżetach organizacji medialnych polegających na sieci reklamowej giganta.

Wszystko to oznacza, że wraz z upływem czasu coraz trudniej jest tworzyć i publikować wysokiej jakości, podparte solidnymi dowodami materiały. Centralizacja jest tu znów istotną częścią problemu, daje bowiem kilku wielkim firmom technologicznym możliwość kontrolowania globalnego przepływu informacji i pobierania na dej podstawie współczesnego cyfrowego myta.

Możliwą odpowiedzią są reklamy kontekstualne, nieprofilowane — według niektórych badań reklama profilowana pozwala zwiększyć przychody tylko w niewielkim stopniu w porównaniu z innymi formami reklamy. Jednocześnie usunięcie pobierającego rentę ekonomiczną pośrednika zostawić może więcej pieniędzy w kieszeni wydawców. Warto też rozważyć finansowanie publiczne wspierane podatkiem nałożonym na mega-platformy.

Kompetencje medialne

I wreszcie: musimy zadbać o to, by odbiorcy mediów byli w stanie zrozumieć, co czytają, oraz fakt, że autorzy danego przekazu medialnego mogą mieć interes w tym, by skonstruowany był on w taki a nie inny sposób. Konieczna do tego jest solidna edukacja medialna w szkołach.

Logika i retoryka dawno już zostały w zasadzie usunięte z programu nauczania, pewnie jako niespecjalnie przydatne na rynku pracy. Błędy logiczne i demagogia omawiane są rzadko lub wcale. A przecież niesprawdzone informacje i dezinformacja opierają się na błędach logicznych. Nie powiem nic odkrywczego mówiąc, że szkoły powinny wykształcać umiejętność krytycznego myślenia, ale powiedzieć to trzeba.

Czas też pochylić się nad tym, w jaki sposób szkoły uczą, by dostosować je do zmieniających się realiów. System edukacji wciąż zakłada świat, w którym informacja jest trudno dostępna, a główną trudnością jest jej pozyskanie (stąd nacisk na zapamiętywaniu dat i faktów). A przecież przynajmniej od dekady (jak nie dłużej) informacja jest łatwo dostępna, wręcz w nadmiarze. Główną trudnością jest dziś filtrowanie informacji, i decydowanie, którym jej źródłom ufać.

Skupmy się na istotnych aspektach problemu

“Każdy złożony problem ma rozwiązanie, które jest jednocześnie proste, bezpośrednie, przekonujące — i błędne”, stwierdził H. L. Mencken. Dobrze to opisuje próby znalezienia “prostych” rozwiązań problemu dezinformacji i niepotwierdzonych informacji, polegających na uznaniu ich (jakkolwiek by ich nie zdefiniować) za “nielegalne”.

Zasoby dostępne społeczności dziennikarskiej i skupionej wokół organizacji fact-checkingowych są ograniczone. Nie stać nas na trwonienie ich na nieskuteczne rozwiązania — a tym bardziej na sprzeczanie się na temat propozycji rozwiązań, które są jednocześnie wysoce kontrowersyjne, i szeroko uznawane za niebezpieczne.

By móc skutecznie zmierzyć się z tym wyzwaniem, musimy zauważyć, że centralizacja — platform społecznościowych, brokerów reklamy internetowej, własności mediów, kontroli nad naszą codzienną komunikacją, i wielu innych obszarów związanych z rynkiem medialnym — i niskie kompetencje medialne w społeczeństwie są jego kluczowymi przyczynami. Na nich wypada się skupić.

Otworzą się wtedy przed nami konkretne możliwości. Pomysły wspomniane wyżej są tylko szkicami, możliwych rozwiązań jest oczywiście znacznie więcej.