Przejdź do treści

Pieśni o Bezpieczeństwie Sieci
blog Michała "ryśka" Woźniaka

Copyfraud

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Pisałem już o Wojnie z Radością, czyli nierównej walce, jaką wielki biznes – zbudowany w czasach trudnego kopiowania i dystrybucji dzieł kultury, kompletnie niedostosowany zatem do dnia dzisiejszego – wytoczył (przy pomocy prawników, polityków i mediów) własnym klientom.

Wojna ta jest nierówna podwójnie. Z jednej strony bowiem skostniałe instytucje i ich sprzymierzeńcy mają oczywiście nieograniczone – z punktu widzenia zwykłych śmiertelników – zasoby i możliwości walki (w tym na przykład tajne międzynarodowe traktaty handlowe, czy na naszym podwórku “porozumienia biznesowe” omijające wszelkie instytucje demokratycznego państwa). Z drugiej, wiele wskazuje na to, że jakich metod by nie używali, jakich środków angażowali i jakich sił nie rzucali do walki, nie za bardzo mają jak wygrać.

W żadnym razie nie przeszkadza to oczywiście światłym politykom (wspieranym bez wątpienia przez najlepszych ludzi, jakich organizacje “chroniące prawa autorskie” mogły znaleźć) proponować na przykład podatku na Internet. Tak – we Francji niedługo każdy użytkownik Internetu będzie płacił specjalny podatek, mający zrekompensować organizacjom “chroniącym prawa artystów” (bo przecież nie samym artystom, to wiemy) nielegalne kopiowanie, które odbywa się za jego pomocą.

Wystarczy chwilę się zastanowić, by dojść do oczywistego wniosku, że jest to forma odpowiedzialności zbiorowej. Każe się (podatkiem, czyli zwiększeniem kosztów) wszystkich użytkowników Sieci za akcje tylko niektórych z nich. Co więcej – jest to również naruszenie zasady domniemania niewinności. Zakłada się, że Internauci są winni. I tyle.

Oczywiście, można by się spodziewać, że w takim razie, skoro wszyscy Internauci we Francji płacić będą niejako abonament za nielegalne ściąganie mediów z Internetu, to ściąganie tychże mediów powinno stać się legalne. Nic bardziej mylnego. To, że już raz abonament zostanie opłacony, w żadnej mierze nie oznacza, że koncerny fonograficzne, medialne, filmowe i tak dalej nie mają ochoty zarobić na tym samym ponownie. Więc nie.

Ale cóż, przynajmniej pieniądze pójdą do artystów, umożliwiając im tworzenie dalszych wspaniałych dzieł, prawda? Niestety, i tu czeka nas nieprzyjemna niespodzianka. Zyski z podatku trafią bowiem wprost do wielkiej biurokratycznej machiny. I jak to w biurokratycznych machinach – najpewniej utoną.

Na tym etapie pewnie nikogo też nie dziwi, że same korporacje nie czują się związane prawami, na które tak głośno się powołują (czy nawet tych, które w zasadzie same napisały) – żądając na przykład tantiem za koncerty muzyki dostępnej na licencji nie wymagających ich płacenia; wykorzystując – bez uzyskania stosownej licencji – utwory w swoich własnych kampaniach medialnych przeciw (o ironio!) “piractwu”; czy wreszcie bezprawnie żądając zablokowania treści, do których praw nie posiadają.

Prawo autorskie jest nadużywane na potęgę, kompletnie nie dostosowane do ery cyfrowej, i zamiast artystom – służy korporacjom, których czas dawno już minął, a które zamiast dostosować się do nowych warunków, próbują dostosować warunki do siebie. Wymuszenie w majestacie prawa chyba najtrafniej oddaje tę sytuację.

Świadomość takiego stanu rzeczy przebija się do mainstreamu, mimo grubych milionów pompowanych w kampanie medialne i, co tu dużo mówić, bezczelną nieraz propagandę. A z mainstreamu zaczyna przebijać się też do elit politycznych – czego przykładem oczywiście niedawne wystąpienie komisarz Neelie Kroes, w którym nawołuje ona do (jakże potrzebnych!) zmian w prawie autorskim.

Pamiętajmy jednak, że jedna jaskółka wiosny nie czyni. Zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Europie, trwają prace nad ostrzejszymi (albo wręcz “drakońskimi”) regulacjami dotyczącymi egzekwowania praw autorskich.

Mamy jednak mocny sygnał, że są już politycy skłonni przyznać, że obecny model praw autorskich to porażka, i że zamiast silniejszej kontroli – potrzebujemy po prostu dostosowania prawa do nowych warunków i technologii.