Przejdź do treści

Pieśni o Bezpieczeństwie Sieci
blog Michała "ryśka" Woźniaka

Zwalczając czarny PR wokół OZE

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Pisałem już o kampanii czarnego PR prowadzonej przez tradycyjnych wydawców podręczników przeciw otwartym zasobom edukacyjnym, a zwłaszcza przeciwko programowi e-podręcznika. Mówiłem też o tym na 29C3. Czas podsumować argumenty lobby wydawców – i konkretne sposoby ich odbicia.

Jak pisałem wcześniej, kluczowe jest zrozumienie, że lobby przeciwników OZE sprzeciwia się właśnie “otwartości” – wolnym i otwartym licencjom, na których e-podręczniki mają być publikowane – jako że podważa modele biznesowe stosowane przez tradycyjnych wydawców.

Ponieważ jednak otwartość w edukacji jest tak wspaniałym pomysłem, wydawcy doskonale zdają sobie sprawę, że nie mogą zaatakować jej bezpośrednio. Zamiast tego zatem atakują cały program na innych pdostawach.

Poniżej prezentuję argumenty, które spotkałem w ciągu ostatniego roku i pomysły, jak na nie odpowiadać.

Koszt

Najczęściej stosowanym argumentem przeciwko programowi e-podręczników jest koszt: stworzenie e-podręczników kosztować ma ogromne pieniądze, które można by wydać inaczej.

Kiedy jednak spojrzy się na konkretne sumy, sprawa nie jest tak prosta. Tradycyjne podręczniki nie są takie tanie, jak je wydawcy malują – zestaw dla jednego ucznia na jeden rok kosztuje ok. 600zł. Przy średnim wynagrodzeniu w okolicach 3800zł oraz płacy minimalnej na poziomie 1600zł, to nie są małe pieniądze. Zwłaszcza dla rodzin wielodzietnych.

Cały rynek podręczników w Polsce wart jest zaś około miliarda złotych.

Mało tego. Rząd polski pomaga biedniejszym rodzinom kupić podręczniki w ramach tak zwanej wyprawki. Pieniądze przeznaczone na ten cel – i lądujące przecież ostatecznie w całości w kieszeniach wydawców – to ok. 128 milionów złotych rocznie. Dla porównania, koszt całego programu pilotażowego e-podręcznika, w ramach którego powstanie 18 podręczników udostępnionych potem na wolnych licencjach i za darmo, to 46 milionów złotych.

Raz stworzone, otwarte podręczniki mogą być rozpowszechniane, drukowane, uaktualniane, remiksowane i ulepszane przez każdego. To oznacza, że te 46 milionów złotych to koszt jednorazowy. Potem wszyscy będziemy mogli z nich korzystać nieodpłatnie, w dowolnym celu i zakresie.

Czego nie można powiedzieć o tradycyjnych podręcznikach wydawców, w które pompujemy niemal trzykroć więcej rok w rok, nie mając w zamian materiałów na wolnych licencjach.

Sprzęt

Wielce niefortunnym jest, że program otwartych podręczników w Polsce nazywany jest programem “e-podręczników”, jako że tworzy to niejasność co do roli, jaką w nim pełni sprzęt elektroniczny (laptopy, tablety, czytniki e-booków).

Niepewność, którą bez skrupułów wykorzystuje lobby wydawców, strasząc ze szpalt gazet kosztami zakupu sprzętu (jakoby pokrywanymi przez rodziców), jego utrzymania, i powiązanymi z nim problemami – ładowaniem, kradzieżami, uszkodzeniami, itp.

Sprzęt jednak ma tu znaczenie absolutnie drugorzędne. Głównym i najważniejszym punktem tego projektu jest otwartość tworzonych materiałów. To prawda, wersje elektroniczne będą przygotowane, ale każdy materiał ma mieć przygotowaną wersję gotową do druku, a wszystkie będą dostępne w otwartych formatach – co oznacza, że nie będzie żadnej dyskryminacji ze względu na rodzaj sprzętu czy systemu operacyjnego.

Otwarte podręczniki będą dostępne dla uczniów (i wszystkich innych zainteresowanych) przez Internet, będzie je też można zwyczajnie wydrukować w szkole, bibliotece czy w domu. Ma to dodatkową zaletę: uczniowie nie będą musieli obciążać swoich kręgosłupów ciężkimi zestawami podręczników – argument może wydaje się mało istotny, ale podnoszony jest raz za razem przez rodziców, nauczycieli i lekarzy.

Najbardziej absurdalnym pseudo-argumentem, z jakim przyszło nam spotkać się w tej debacie, jest że rzekomo “tablety nie tworzą rynku wtórnego, a papierowe podręczniki owszem”. Pojawił się on drukiem w jednym z artykułów wydawców, a jest mija się z prawdą w obu kwestiach. Nie dość, że wokół tabletów już powstał aktywny rynek wtórny, to w przypadku tradycyjnych podręczników – i niemała tu zasługa celowych działań wydawców, jak wydawanie ćwiczeń i podręcznika w jednym zeszycie – rynek ten nie ma się najlepiej.

Jakość

Tradycyjny widawcy podręczników twierdzą, że jedynie oni mają dostępną wiedzę i kompetencje w tworzeniu podręczników niezbędne dla zapewnienia ich wysokiej jakości, i że żaden podręcznik stworzony w modelu “crowdsourcingu” nigdy nie będzie w stanie takiej jakości osiągnąć.

Po pierwsze, program otwartych podręczników w Polsce nie polega na crowdsourcingu tworzenia podręczników. Zakłada on uczestnictwo 4 uczelni wyższych jako partnerów merytorycznych oraz udział jednej instytucji technicznej o nieposzlakowanej opinii jako partnera technologicznego. Podręczniki mają być tworzone przez ekspertów w danych obszarach, we współpracy z teoretykami i praktykami edukacji.

Po drugie, otwartość procesu i zasobów może tylko podnieść jakość, jako że im więcej osób może obserwować i kontrolować proces tworzenia, tym szybciej naprawiane będą błędy. Jest to model funkcjonujący z powodzeniem w środowisku wolnego i otwartego oprogramowania, którego rosnąca popularność (zwłaszcza w kręgach naukowych i technicznych) zdaje się potwierdzać jego jakość. Jest to również model, w którym działa Wikipedia – z dobrymi wynikami.

Wreszcie, projekty tworzące otwarte zasoby edukacyjne na całym świecie dowodzą, że crowdsourcing jako model działa i wytwarza wysokiej jakości materiały edukacyjne.

Gdyby wydawcom podręczników faktycznie zależało przede wszystkim na jakości, sami otworzyli by własne zasoby, wypuszczające ja na otwartych licencjach, pozwalając na ich szybkie ulepszanie przez dużą społeczność. Nie robią tego, więc można chyba spokojnie założyć, że – bez niespodzianek – jakość nie jest ich głównym przedmiotem zainteresowania.

Nieuczciwe praktyki biznesowe

Wydawcy twierdzą też, że ten rządowy program stanowi nieuczciwą praktykę biznesową, wysyłali nawet pisma grożące pozwem uczelniom wyższym, które rozważały udział w programie.

Analiza prawna tego pisma nie pozostawia wątpliwości, że twierdzenie takie nie jest w najmniejszym stopniu uzasadnione. W ogóle groteskowe jest twierdzenie, że program rządowy może stanowić nieuczciwą praktykę biznesową. Zresztą, wydawcy byli zaproszeni do wzięcia udziału w programie – odmówili.

Niezależnie jednak od zaangażowania rządu w ten projekt, jeśli oferowanie darmowych i otwartych zasobów stanowi nielegalną praktykę biznesową, należało by zamknąć Wikipedię i zwalczyć ruch wolnego i otwartego oprogramowania – oferują wszak otwarte i darmowe materiały i rozwiązania, zagrażają zatem pewnym okrzepłym modelom biznesowym.

Wreszcie, prawdziwym powodem powstania tego pisma była próba zatrzymania projektu otwratych podręczników poprzez zastraszenie potencjalnych partnerów – gdyby wszystkie wyższe uczelnie potraktowały je poważnie i odmówiły uczestnictwa w programie z obawy przed ewentualnym pozwem wydawców, program nie ruszyłby z miejsca. Jest to praktyka zastraszania i sama w sobie niebezpiecznie balansuje na granicy nieuczciwej praktyki biznesowej.

Niszczenie rynku

Program e-podręcznika rzekomo zniszczy rynek wart miliard złotych i spowoduje, że tysiące ludzi straci pracę.

Sam fakt, że jakaś usługa lub produkt zagrażają jakiemuś modelowi biznesowemu nie jest jednak sam w sobie argumentem przeciwko tej usłudze czy produktowi. Jest to jasny znak, że należy zająć się poszukiwaniem nowego modelu biznesowego. Wolne podręczniki na to pozwalają – wydawcy mogli by, gdyby tylko zechcieli, zbudować nowe modele biznesowe na wolnych zasobach edukacyjnych. Na przykład mogliby oferować usługę drukowania ich w wysokiej jakości, albo adaptowania wolnych podręczników do konkretnych potrzeb konkretnych szkół profilowanych czy instytucji edukacyjnych.

Dodatkowo wydawcy twierdzą, że zagrożenie tego rynku jest zagrożeniem dla całej gospodarki, jako że pieniądze wydawane do tej pory na podręczniki nie będą trafiały do gospodarki (bo rodzice przestaną kupować podręczniki, korzystając z podręczników wolnych i darmowych).

Wystarczy jednak chwilę się zastanowić, by dojść do wniosku, że argument ten nie ma sensu. Pieniądze, których rodzice nie wydadzą na podręczniki, trafią do gospodarki inaczej, zostaną wydane na inne towary i usługi. Nikt ich przecież nie włoży do materaca.

Przemysł IT zgarnie zyski

Ktoś musi stworzyć infrastrukturę, ktoś musi dostać zlecenia na wsparcie sprzętu i oprogramowania. A zatem cały program to nic innego jak skok na kasę przez firmy IT, zdaniem wydawców.

Z jednej strony można na to odpowiedzieć argumentem samych wydawców: czemu chcą oni “niszczyć rynek” (właśnie się rzekomo tworzący) usług wsparcia IT dla szkół? Czyż oferowanie podręczników niewymagających takiego wsparcia nie jest “nieuczciwą praktyką biznesową”?.. Jakże łatwo się wydawcom zaplątać we własnych argumentach.

Jednak wystarczy przypomnieć sobie, że program wolnych podręczników nie skupia się na przecież sprzęcie, by uświadomić sobie, że argument ten nie ma najmniejszego sensu. Pieniądze popłyną, to prawda, ale do autorów wolnych podręczników. I to w ilościach znacznie mniejszych, niż wydawcy starają sie sugerować.

Na spotkaniach na temat programu wolnych podręczników nie było ani jednego lobbysty sektora IT. Wydawcy doskonale zdają sobie z tego sprawę, co oczywiście nie przeszkadza im tego absurdalnego twierdzenia wygłaszać na forum publicznym. Może nikt nie zauważy…

Centralizacja systemu edukacji

Ten pseudo-argument obliczony jest na zagranie na emocjach narodu pamiętającego czasy cenzury i centralnego sterowania, sugerując, że wolne podręczniki to tak naprawdę metoda wprowadzenia scentralizowanego systemu edukacji w Polsce.

Problem jednak polega na tym, że od pierwszych lat Wolnej Polski Ministerstwo Edukacji zatwierdzało i nadal zatwierdza wszystkie podręczniki. Wolne podręczniki w istocie tylko rozluźnią ten skostniały system, jako że każdy będzie mógł wziąć udział w ich tworzeniu.

Śmierć książki (i śmierć kultury)

Dzieci już dziś spędzają zbyt dużo czasu przed ekranami, coraz trudniej skłonić je do czytania książek. Podręczniki dostępne w wersji elektronicznej tylko wzmocnią ten trend, prowadząc do śmierci tradycyjnej książki.

I absurd nad absurdami, który przecież pojawił się drukiem: nasza kultura to kultura książki; gdy książka umrze, umrze cała nasza kultura.

Po raz kolejny przypomnijmy sobie więc, że “elektroniczność” wolnego podręcznika jest drugorzędna, i że wszystkie wytworzone w programie materiały mają być dostępne w wersjach gotowych do druku.

Jest też pytanie o to, co jest środkiem, a co celem. Dostęp do informacji, edukacji, wiedzy wydaje się być celem, papierowa książka jest jedynie środkiem. Czy ten konkretny format przedstawiania i przekazywania treści umrze, to się jeszcze okaże, lecz już dziś mamy nowe – i niektórzy powiedzieli by, że lepsze – sposoby przekazywania słowa pisanego. Można chyba spokojnie założyć, że nasza kultura nie jest zagrożona.