Przejdź do treści

Pieśni o Bezpieczeństwie Sieci
blog Michała "ryśka" Woźniaka

Debaty o prawie autorskim ciąg dalszy

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Od czasu wyraźnego wyrażenia przez społeczeństwo Polski i Europy swojego zdania na temat prawa autorskiego i jego koniecznej reformy niemal dokładnie 2 lata temu, wszyscy zdają się czekać z zapartym tchem, co dalej. Politycy z Brukseli w kuluarach (i poza nimi) przyznają, że czekają na ruch z Polski.

I trudno ich nie zrozumieć, wszak protesty anty-ACTA zaczęły się w Warszawie; to polski premier pierwszy przyznał, że ACTA to błąd; to dla polskich polityków jako pierwszych stało się jasne, że ACTA jest (używając słów posła Gałażewskiego) “passé”; i wreszcie to m.in. polscy eurodeputowani zaczęli zadawać kłopotliwe pytania.

We wrześniu wreszcie taki ruch się pojawił. Na konferencji CopyCamp Europoseł Paweł Zalewski zaanonsował śmiały pomysł reformy prawa autorskiego w UE, po czym już razem z Amelią Andersdotter i Marietje Schaake przedstawił go oficjalnie w Europarlamencie w listopadzie. I znów zapadła cisza w temacie.

Aż wreszcie Komisja Europejska ogłosiła konsultacje na temat reformy dyrektywy InfoSoc – w których notabene każdy powinien wziąć udział (czasu jest niewiele, tylko do 05.02.2014; są jednak pomocne narzędzia), zaś Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego postanowiło zrobić lokalne konsultacje w celu wypracowania oficjalnego stanowiska polskiego rządu.

Forum Prawa Autorskiego

Czym jest Forum Prawa Autorskiego? To jeden z efektów zamieszania wokół ACTA, wcześniej zaś wokół niesławnego porozumienia, z którego MKiDN wycofał się (o pardon, wcale nie było autorem ani stroną) po zainteresowaniu ze strony GIODO.

MKiDN najwyraźniej uczy się na błędach i nie chce więcej stanąć wobec zarzutu braku transparentności swoich decyzji – więc stara się je szeroko konsultować. W tym celu minister kultury powołał Forum.

Wreszcie organizacje pozarządowe zainteresowane tematem reformy prawa autorskiego mają szansę na równych prawach wziąć udział w debacie.

Nowe konsultacje, stare nieporozumienia

V Forum Prawa Autorskiego dotyczyło:

  • zakresu i ochrony praw (terytorialność, linkowanie, rejestr utworów, okres ochrony, niezbywalność, ochrona/egzekwowanie praw);
  • dozwolonego użytku (dozwolony użytek publiczny: biblioteki i archiwa, użytek edukacyjny i naukowy, korzystanie dla dobra osób niepełnosprawnych, eksploracja tekstów i danych, treści tworzone przez użytkowników, dozwolony użytek osobisty i reprografia).

Jeżeli chodzi o stanowisko w tych kwestiach, odsyłam do oficjalnego stanowiska Koalicji Otwartej Edukacji. Ja chciałbym się skupić na czym innym.

Nie było to pierwsze spotkanie w sprawie prawa autorskiego, w którym uczestniczę (i, mam nadzieję, nie ostatnie), mam jednak nieodparte wrażenie, że choć powtarzamy (“my, otwartyści”) pewne rzeczy od lat, nadal spotykamy się z brakiem podstawowego zrozumienia (nie śmiem wszak posądzać o celowe wykrzywianie naszego stanowiska). Widać to było i na tym Forum, w wypowiedziach wielu uczestników i uczestniczek. Przyjrzyjmy się najciekawszym…

“Linkowanie do nielegalnych treści powinno być nielegalne”

Pomysł polega na tym, aby linkowanie do materiałów naruszających własność intelektualną prawa na dobrach niematerialnych było samo w sobie nielegalne. Argument jest taki, że usuwanie takich treści jest zbyt długotrwałe, trudne i nieskuteczne, więc lepiej zająć się usuwaniem linków.

Zatrzymajmy się chwilę na terminie “nielegalna treść”, czyli kolejnym zabiegu językowym mającym na celu zamącenie debaty. Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz: treść nielegalna to treść, której rozpowszechnianie w każdych warunkach jest zabronione. Jeśli organizacje zbiorowego zarządzania twierdzą, że twórczość osób przez nie reprezentowanych wpada do którejś z kategorii takich treści, może czas powiadomić prokuraturę…

Jeżeli mówimy o treściach publikowanych nielegalnie (np. bez uzyskania zgody autora), to mówmy o treściach publikowanych nielegalnie.

Powiązanym do “nielegalnego linkowania” tematem jest temat wyszukiwarek internetowych i propozycji, by miały obowiązek usuwać z treści wyników linki do stron z materiałami umieszczonymi nielegalnie. Do obu odnoszą się te same argumenty, a więc w telegraficznym skrócie i między innymi:

  • linki spełniają rolę czysto informacyjną, podobnie jak przypisy bibliograficzne; karanie za wskazywanie jest absurdem;
  • usuwanie linków to zamiatanie problemu pod dywan, zamiast rozwiązania go u źródła;
  • osoba linkująca na ogól nie ma możliwości sprawdzić, czy docelowa treść jest publikowana w zgodzie z prawem, czy nie; czasem status ten ulega zmianie z czasem;
  • rozwiązanie proponowane jest jako konieczne ze względu na nieskuteczność usuwania materiałów u źródła – ale przecież jeżeli jest problem z wyegzekwowaniem tego u źródła, będzie identyczny problem z linkami;
  • będzie powodowało poważne problemy dla dzieł na wolnych licencjach, w tym oprogramowania.

Rozwinięcie tych punktów wydzieliłem do osobnego wpisu.

“Użytkownicy kultury”

Podział na “użytkowników” (czy “konsumentów”) kultury, oraz twórców, jest tyleż stary, co nieaktualny. Miał być może sens w czasach środków masowego przekazu, z ich sztywnym podziałem na nadawców i odbiorców. Dziś wystarczy laptop by dzieło stworzyć, i Internet, by z nim dotrzeć do tysięcy “odbiorców”.

Kultura read-only stała się (znów! wreszcie!) kulturą read-write. Nie ma możliwości przeprowadzenia ostrego podziału między “użytkownikami” kultury a “twórcami”. Dziś każdy jest twórcą, jeśli tylko zechce.

Odpowiedzialność użytkowników

Obecnie jeśli mam dostęp do danej treści, to mogę ją pobrać i korzystać z niej w ramach dozwolonego użytku. Nie muszę się zastanawiać, czy osoba, która mi tę treść udostępnia, robi to zgodnie z prawem, czy nie.

Propozycja wprowadzenia odpowiedzialności użytkowników w takiej sytuacji jest obarczona tym samym problemem, co kwestia “nielegalnych linków”: skąd użytkownik ma wiedzieć, czy dana treść jest udostępniana legalnie, czy nie, skoro nawet sąd ma czasem problem z rozstrzygnięciem?

Czy treści udostępniane legalnie mają być jakoś oznaczane? Jeśli tak, kto ma je oznaczać? Czy ma to robić sam artysta, czy udostępniający? Jeśli udostępniający, skąd pewność, że nie oznaczy niezgodnie z prawdą? Jeśli artysta, musiałby mieć kontrolę nad każdą pojedynczą udostępnianą kopią… a ktoś, kto chciałby udostępnić nielegalnie, i tak to zrobi.

A może “użytkownicy kultury” (którzy są też przecież twórcami!) powinni ograniczać się do konkretnych “legalnych” kanałów? Jeśli tak, których? Kto je wybiera i na jakiej podstawie? Czy mogę uruchomić własny taki kanał, np. w postaci bloga, videobloga, podcastu? Jeśli mogę, skąd moi odbiorcy będą wiedzieć, że jest on “legalny”?..

I wreszcie, jak ścigani mieliby być użytkownicy treści udostępnionych nielegalnie? Czy organizacje zbiorowego zarządzania proponują nam model amerykański?..

“Komercyjne jest wszystko, na czym ktokolwiek może potencjalnie zarobić”

Jest to propozycja zdefiniowania (trudnej do jednoznacznego i ostrego wytyczenia) granicy między użyciem komercyjnym, a niekomercyjnym w taki sposób, by de facto każde użycie dzieła w Internecie było komercyjne. Przecież nawet gdy zupełnie niekomercyjnie wysyłam prywatny e-mail do członka rodziny, załączając doń jakąś treść (np. plik PDF), całkiem realnie zarabia na tym mój ISP, ISP adresata, być może również jakiś ISP po drodze.

Czy jednak chcemy stosować tak szeroką definicję “użycia komercyjnego”? Przecież wtedy należało by nią objąć również sytuację, w której umawiam się ze znajomymi na wspólne oglądanie (całkiem legalnie nabytych) filmów, do czego mamy prawo w ramach dozwolonego użytku – wszak może na tym zarobić taksówkarz, operator transportu miejskiego, czy sklep, w którym zaopatrzymy się na wieczór! Mało tego, nawet gdy oglądam film sam, zużywam prąd, za który przecież płacę. Ktoś na tym zarabia! Czy oglądanie filmów nawet samemu ma się zatem stać użytkiem komercyjnym?..

Czy należy zatem również traktować działalność ZAiKSu, ZPAVu, SFP jako stricte komercyjną? Przecież ktoś może na tym zarobić – prawnicy, których zatrudniają, chociażby…

Dzieła na wolnych licencjach, a dzieła niekomercyjne

Jak zwykle pojawiło się też standardowe niezrozumienie tematyki wolnych licencji. Autorzy dzieł na wolnych licencjach zostali określeni mianem “twórców, którzy nie chcą zarabiać”.

Ileż razy trzeba tłumaczyć, że dzieło na wolnych licencjach nie musi automatycznie być dziełem stworzonym pro publico bono? Autor może zarabiać na mnóstwo sposobów – przez sponsorów, crowdfunding, tworząc dzieło na zamówienie, czy na reklamach, by wymienić kilka najbardziej oczywistych.

Są wielkie i małe firmy publikujące swoje produkty na wolnych licencjach – Intel, Google czy RedHat to tylko najbardziej znane spośród nich. Pogardliwe stwierdzanie, że wypuszczenie dzieła na wolnych licencjach automatycznie oznacza, że autor nie chce na nim zarabiać świadczy w najlepszym wypadku o głębokiej niewiedzy, w najgorszym o ignorancji lub próbie celowego pominięcia takich twórców.

Bez wątpienia zaś świadczy o braku skromności i podstawowej rzetelności intelektualnej, które podpowiedziałyby przecież, że być może metody zarabiania, które się zna, nie muszą koniecznie wyczerpywać katalogu wszystkich możliwych metod zarabiania na twórczości.

“Pewnym organizacjom chodzi tylko o darmowy dostęp dla użytkowników”

To jest dość częsty zarzut, który słyszymy zwykle z tych samych ust. Pan Dominik Skoczek, dawniej dyrektor Departamentu Własności Intelektualnej i Mediów MKiDN (odpowiedzialny m.in. za temat ACTA), obecnie zaś reprezentujący Stowarzyszenie Filmowców Polskich, miał wiele okazji usłyszeć od nas, że wolne licencje skupiają się na czymś zupełnie innym, niż finanse.

I że wcale nie chodzi o “użytkowników”; dziś każdy jest twórcą.

Nie śmiem zakładać złośliwości ze strony p. Skoczka; z drugiej strony, gdybym po tylu latach naszych cierpliwych wyjaśnień uznał, że nadal nie rozumie sedna naszego stanowiska, wystawiłbym się na zrozumiały zarzut, że p. Skoczka próbuję obrazić…

Zamiast więc domniemywać, skąd nieporozumienie, jeszcze raz wyjaśniam, że nie chodzi o możliwość darmowej konsumpcji dzieł kultury, a o możliwość tworzenia. Ponieważ twórczość nigdy nie jest zawieszona w próżni, twórczość zawsze jest (powiemy dziś) remiksem, zablokowanie możliwości swobodnego tworzenia dzieł zależnych na 70 lat licząc od śmierci autora – to barbarzyński zamach na samą kulturę.

Twórcy publikujący na wolnych licencjach i organizacje domagające się, by twórczość finansowana z publicznych pieniędzy była dostępna na wolnych licencjach, domagają się w istocie nie tego, by każdy miał dostęp, ale by każdy mógł tworzyć bez skrępowania.

“Jedyną szansa na to, że pieniądze trafią do twórców, są OZZ”

To jest bardzo ciekawa teza, choćby kontekście odpowiedzi, jaką uzyskał Piotr VaGla Waglowski na zapytanie do jednego z OZZ-ów dotyczące “możliwości uzyskania wynagrodzenia autorskiego”:

Wobec bardzo dużej liczby podmiotów uprawnionych do ich utrzymywania powstaje niebezpieczeństwo znacznej atomizacji wysokości wynagrodzeń należnych poszczególnym uprawnionym. Ma to bezpośrednie znaczenie także dla możliwości repartycji, a mianowicie dla wyboru możliwego do zaakceptowania modelu repartycji zainkasowanych kwot. (…) Reasumując przeprowadzony wywód w obecnym stanie nie mamy możliwości uczynienia zadość Pańskim oczekiwaniom.

Nie mam tu lepszego komentarza od samego VaGli:

Swoją drogą, czy niepłacenie twórcom przez organizacje zbiorowego zarządzania już samo w sobie można uznać za naruszenie autorskich praw majątkowych?

Niezbywalne prawo do wynagrodzenia

Kolejny bardzo niebezpieczny pomysł przemycany pod płaszczykiem dbania o prawa artystów (dbania oczywiście przede wszystkim przez organizacje zbiorowego zarządzania). Idea polega na tym, że – ponieważ artysta jest zawsze w gorszej pozycji podczas negocjowania warunków z wydawcą czy producentem – należy uniemożliwić zrzeczenie się oraz zbycie się praw autorskich majątkowych przez artystę. W tej sytuacji za każdym razem, gdy utwór jest “eksploatowany”, również artysta powinien dostawać tantiemy.

Tantiemy oczywiście spływałyby do OZZ-ów. Czyli ZAiKS znów próbuje być mądrzejszy od twórców. Ale to ok, bo przecież “jedyną szansą na to, że pieniądze trafią do artysty, są OZZ-ty”, prawda?

Niezależnie jednak od tego, do kogo miałyby te tantiemy spływać, sam fakt ich wprowadzenia spowodowałby, że rozpowszechnianie i wykorzystywanie dzieł na wolnych licencjach stałoby się niemożliwe – każdy taki akt obarczony byłby dodatkową opłatą. Niemożliwa stałaby się Wikipedia, niemożliwe stały by się wolne e-podręczniki.

ZAiKS nie ma najlepszej historii podejścia do dzieł na licencjach z rodziny Creative Commons, czy na pewno chcą przypominać ten “wypadek przy pracy”?..

Podsumowanie

Myślę, że doskonałym podsumowaniem tego Forum jest cytat, wygłoszony przez jednego z uczestników (z niecierpliwością czekam na opublikowanie nagrań ze spotkania, by móc zlinkować bezpośrednio):

Państwu z organizacji pozarządowych może wydawać się, że chodzi o jakieś idee – ale tu chodzi o twardą kasę!

No cóż, nic dodać, nic ująć. Czekamy na oficjalne stanowisko MKiDN w konsultacjach Komisji Europejskiej. Ale nie z założonymi rękami!