E-Podręczniki, Johnny Mnemonic, biznes i Sieć
Ostatnio obejrzałem sobie wreszcie cyberpunkowy klasyk – Johnny Mnemonic. Przy okazji (umysł mój dziwnymi ścieżkami chodzi) zauważyłem pewien schemat, który jest rzecz jasna świetnym fundamentem dla fabuły (choćby Johnny’ego Mnemonica właśnie), ale leży też u sedna wielu problemów ważniejszych i aktualnych.
Schemat:
- jest jakiś poważny problem
- istnieje rozwiązanie skuteczne, zdecydowanie pożądane dla ogółu, ale nie stosowane
- stosowane jest rozwiązanie cząstkowe, najbardziej zyskowne dla jakiejś grupy kosztem społeczeństwa
Jak to wygląda w praktyce?
Johnny Mnemonic:
- szaleje globalna epidemia;
- wielka korporacja farmaceutyczna ma opracowany lek, który może wyleczyć na stałe;
- sprzedają jednak (za grubą kasę) leki, które leczą tylko objawowo.
To teraz do kwestii szerszych i bardziej ważkich.
E-Podręczniki:
- edukacja jest kluczowa, ale podręczniki drogie;
- można by opublikować e-podręczniki na wolnych licencjach, rok rocznie oszczędność rzędu kilkuset złotych per uczeń;
- to by nie było rzecz jasna zyskowne dla wydawców, więc kosztem rodziców i dzieci publikuje się papierowe podręczniki – które nie dość, że są drogie, to jeszcze niepraktyczne (pozdrawiam tu też ortopedów zmagających się z wykrzywionymi przez 6-kilogramowe plecaki kręgosłupami).
Kultura w erze cyfrowej:
- kultura, by się rozwijać, potrzebuje możliwości cytowania i konsumowania dzieł, te jednak są częstokroć tak zamknięte w kleszczach skomplikowanych praw autorskich, że niemożliwe jest ich wykorzystanie;
- można by zdigitalizować i wypuścić wszystko w sieć na wolnych licencjach, artyści zarobią swoje z datków i koncertów, ew. licencji na użycie komercyjne (np. odtwarzanie w pubach);
- to jednak oznacza zbyt małe zyski dla pośredników (notabene kompletnie zbędnych w sytuacji, w której każdy artysta może bez specjalnego wysiłku dotrzeć ze swoim dziełem do odbiorców – przez Internet), więc zamiast tego zmienia się prawo, niszczy domenę publiczną, i tak dalej.
Niektóre przypadki są bardziej jednoznaczne i czarno-białe, niektóre wikłają się w odcienie szarości. Jeżeli idzie o e-podręczniki, oszacujmy, co jest ważniejsze dla naszego społeczeństwa – istnienie firm wydających podręczniki i zdywersyfikowanego rynku (lub: “bałaganu w podręcznikach”), czy tania edukacja dla naszych potomków.
A potem sfinansujmy z kiesy państwowej stworzenie e-podręcznika (może np. w drodze konkursu?) i wydajmy go na wolnej licencji, w otwartym formacie, w Internecie.
Podobnie z kulturą. Przykłady wykonawców udostępniających swą muzykę po prostu w Sieci (jak Radiohead czy z naszego podwórka Masala Soundsystem) oraz ogromnych społeczności twórców, wykonawców i odbiorców (jak Jamendo) pokazują, że model ten się sprawdza. Zresztą nie tylko w muzyce – również w produkcji wideo (choćby Pioneer One) czy grach komputerowych (ogromny sukces i kolejne edycje Humble Indie Bundle).
Wolny rynek nie jest dobrem samym w sobie, nie jest wartością absolutną. Jest środkiem do celu.
Czasem środek jest nieskuteczny i niepotrzebny, istnieje bowiem cel ważniejszy niż ten realizowany przy jego pomocy. Jak edukacja.
Czasem znów jego działanie jest zakłócone (tu: przez lobbying i praktycznie nieograniczone zasoby dużych graczy) i potrzebne są konkretne zmiany, by mógł faktycznie zadziałać. Jak w przypadku kultury w Sieci.