Przejdź do treści

Pieśni o Bezpieczeństwie Sieci
blog Michała "ryśka" Woźniaka

Czarny PR wokół e-Podręczników

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Czarna kampania przeciwko e-podręcznikom jest dobrze przemyślanym atakiem na nasze prawo do edukacji. Zwolennicy otwartych zasobów edukacyjnych od lat walczą o zasoby dostępne na licencjach pozwalających kopiować, modyfikować, rozpowszechniać – tak, by nauczyciel nie bał się skopiować uczniowi programu, którego używa, czy podręcznika, z którego uczy. Ta wolność zagrożona jest przez partykularne interesy kilku firm wydawniczych.

Sezon ogórkowy powoli dobiega końca, na horyzoncie wrzesień – i szkoła. Również ta cyfrowa. A wraz z nią e-podręczniki.

Dużo atramentu wylano już w tym temacie, głównie przeciwko planowi elektronicznych podręczników i zasobów edukacyjnych dostępnych na wolnych licencjach. Co warto zauważyć: o ile ostrze krytyki zwykle zwrócone było przeciwko kwestiom finansowym, technicznym czy proceduralnym, o tyle to, co tak naprawdę jest dla inicjatorów tej kampanii nie do przyjęcia – to właśnie wolne licencje.

Czym są wolne licencje?

W każdym podręczniku na pierwszej lub ostatniej stronie znajdziemy tekst “wszelkie prawa zastrzeżone”. To przypomnienie, że prawo autorskie obejmuje również podręczniki, i że wymagana jest jednoznaczna zgoda właścicieli praw (autorów, wydawcy) na jego kopiowanie, rozpowszechnianie czy modyfikowanie.

Wolne licencje odwracają tę sytuację, z góry dając każdemu prawo kopiowania, modyfikacji i rozpowszechniania dzieła pod warunkiem podania informacji, kto jest oryginalnym autorem. Nie musimy zatem zastanawiać się, czy możemy podzielić się ze znajomymi muzyką pobraną z Jamendo, ani czy wolno nam wykorzystać artykuł z Wikipedii – licencje wykorzystywane na tych stronach mówią nam wprost i z definicji “tak”.

To ma oczywiście bardzo dużo sensu w edukacji. Otwarte zasoby edukacyjne pozwalają nauczycielom i uczniom bez obaw o naruszanie prawa korzystać i dzielić się materiałami, uzupełniać je i ulepszać, wreszcie – publikować własne wersje. To jest sprawdzony model Wikipedii czy wolnego oprogramowania, tyle że w przypadku edukacji wynikiem są nie tylko lepsze, pełniejsze i bardziej aktualne treści, lecz również bardziej zaangażowani nauczyciele oraz lepiej orientujący się w cyfrowym świecie i swoich prawach uczniowie.

Przekłada się to również na kieszeń rodziców (zwłaszcza z rodzin wielodzietnych), którzy nie muszą z roku na rok kupować nowych zestawów książek dla swoich pociech – otwarte zasoby edukacyjne łatwo pozostają “na czasie”. Wystarczy pobrać nowszą wersję lub uaktualnić starą. Do tego wszystkiego prawa dają nam wolne licencje.

Z punktu widzenia niemal wszystkich zaangażowanych w proces edukacyjny – uczniów, rodziców, nauczycieli – wolne licencje są ogromnym krokiem naprzód. Pozwalają wyzwolić kreatywność, zaoszczędzić pieniądze, dać praktyczne pojęcie o prawie autorskim, walczyć z wykluczeniem, utrzymać aktualność treści…

Taka kultura dzielenia się jest jednak (pozornie) nie do pogodzenia z modelami biznesowymi dużych firm wydawniczych, co owocuje obecną kampanią czarnego PR przeciwko e-podręcznikom. Pytanie brzmi, czy ta czysto biznesowa kwestia powinna być problemem uczniów, rodziców, nauczycieli i urzędników?..

Wolny biznes

Wbrew przekonaniu wydawców, istnieją przykłady jak można zarabiać na otwartych zasobach edukacyjnych i na dziełach objętych wolnymi licencjami.

Skoro otwarte zasoby edukacyjne objęte są wolnymi licencjami, również wydawcy mogą z nich korzystać do woli, niezależnie od tego, kto je przygotował. Nic zatem nie stoi na przeszkodzie, by wydawcy przygotowywali profesjonalne wersje papierowe tych materiałów, przecież niejeden rodzic skusi się na ich kupno, zamiast drukować w domu! Być może do podręczników będą potrzebne testy, zeszyty ćwiczeń czy materiały dodatkowe – dzięki wolnej licencji na podręcznik, każdy wydawca będzie mógł je przygotować.

Nie ma żadnych przeciwwskazań, by wydawcy (np. na zlecenie) przygotowali wersje dostosowane do konkretnych, specyficznych profili klas – usuwając część danego podręcznika czy rozszerzając pewne jego działy. Nie dość, że mogli by to zrobić – to ta możliwość jest właśnie jednym z argumentów za otwartymi zasobami edukacyjnymi!

Zaklinanie rzeczywistości

Biznes wydawniczy nie chce tego widzieć i zaakceptować, bo oznaczało by to zmiany. Zamiast więc spróbować dostosować się do nowych realiów i znaleźć metody zarabiania nie kłócące się z wolnymi licencjami (oraz przyszłością edukacji w Polsce) – woli traktować je jak “problem”, który trzeba “rozwiązać” za pomocą agencji PR i prawników.

Zmiany rzecz jasna przyjdą, niezależnie od zaklinania rzeczywistości przez ich przeciwników; widzą to duże instytucje edukacyjne na świecie: Uniwersytet Harvarda poprosił niedawno swoich pracowników naukowych o publikowanie prac na wolnych licencjach, zamiast w uznanych periodykach naukowych – co ma pozwolić uczelni zaoszczędzić 3.5 miliona dolarów rocznie, jednocześnie zwiększając dostępność prac naukowych.

Polska edukacja ma szansę nie tylko czerpać z tego przykładu, ale i pójść krok dalej. Program polskich e-podręczników na wolnych licencjach wywołuje żywe zainteresowanie w środowiskach związanych z edukacją na całym świecie. W dziedzinie otwartej edukacji Polska może stać się niekwestionowanym liderem.

Czy zyski kilku wydawnictw powinny stać na drodze lepszej, tańszej i bardziej nowoczesnej edukacji?


Tekst ukazał się w numerze 4/2012 (27) Mazowieckiego Kwartalnika Edukacyjnego “Meritum”