Przejdź do treści

Pieśni o Bezpieczeństwie Sieci
blog Michała "ryśka" Woźniaka

W obronie QR Code

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Jakiś czas temu WO ostro zaatakował QR Code’y oraz inne tego typu technologie. Bardzo WO szanuję i z przyjemnością daję się drapać jego wpisami w mózg (lubię być drapany w mózg, a WO bardzo dobrze takie drapanie wychodzi) – ale w tym wypadku mózg stanął okoniem.

To ja zacytuję:

Nigdy nie zrozumiem psychiki ludzi korzystających z technologii QR-Code albo Microsoft Tag.(…)

No ale prawo do walnięcia własnego QR albo Taga ma każdy. To znaczy, że nie wiesz z czym się połączysz, gdy to beztrosko wskanujesz na swoim smartfonie. Tam mogą być najpotworniejsze obrzydlistwa - Tubgirl, Goatse, 2 girls 1 cup, próbka poczucia humoru Łukasza Warzechy albo reklama z Szymonem Majewskim.(…)

Bo już mniejsza o szoksajty. Tego QR mogli przecież rozlepić po mieście hackerzy, którzy podłączą Twój telefon do swojej sieci zombie.(…)

Tyle trwało edukowanie użytkowników komputerów z systemem Microsoft Malware Petri Dish (TM), żeby nie klikali bezmyślnie w każdego linka. A teraz kapitalizm konsumpcyjny namawia ich do jeszcze głupszego zachowania.

To ja mam pytanie: czymże to się różni od umieszczonego na plakacie adresu strony WWW, na którą nasz użyszkodnik wchodzi, wklepując adres w przeglądarce? Równie dobrze i tu można by zalepiać oryginalny adres widniejący na plakacie adresem podobnym, który prowadziłby do malware’u tudzież goatse…

Co więcej, każdy mobilny system operacyjny w tej chwili grzecznie pyta użyszkodnika o wszystko po kolei – od instalacji aplikacji, po każde uprawnienie, z którego chciałaby dana aplikacja skorzystać.

Pozwolę sobie zatem przedstawić psychikę jednego z użytkowników QR Code (w tym wypadku moją): po cóż mam przeklepywać ten konkretny interesujący mnie adres ręcznie na niewygodnej klawiaturze telefonu, gdy mogę pstryknąć QR Code i wejść na stronę nieporównanie szybciej.
To, w jaki sposób decyduję, czy skorzystać z danego QR Code’u, czy nie, to zaś zupełnie inna bajka.

QR Code jest pewnym ułatwieniem, z którego można korzystać lub nie; zdrowy rozsądek i świadome korzystanie z technologii to odrębny temat–rzeka. To, że ktoś się skaleczył nie oznacza, że noże są głupie. To, czy ktoś załapał malware poprzez “kliknięcie” w linkę, wpisanie adresu ręcznie czy użycie QR Code’u jest kwestią czysto kosmetyczną.

Stolica Nie Tak Święta

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Portal Wikileaks opublikował tajne depesze dotyczące Stolicy Apostolskiej; obraz, który malują, piękny nie jest.

Od 2001 roku Watykan zdaje sobie sprawę, że istnieje “poważny problem” z wykorzystywaniem seksualnym zakonnic w Afryce. Przez księży. Okazuje się, że na kontynencie wyniszczanym przez HIV i AIDS zakonnice są najbardziej “bezpiecznym” celem dla zapędów księży – którzy (jakby tego było mało), gdy któraś z ofiar zachodziła w ciążę, nakłaniali je do aborcji.

W 2002 roku Konferencja Biskupów w USA wydała dokument określający politykę postępowania w przypadku wykrycia molestowania niepełnoletnich przez księży, która m.in. (sensownie) zakładała zasadę zera tolerancji: każde takiego rodzaju nadużycie miało oznaczało koniec kariery kapłańskiej sprawcy. Stolica Apostolska odpowiedziała, że “generalnie solidaryzuje się” z duchem dokumentu, ale widzi ten problem jako dotyczący niezmiernie małego promila kapłanów (umniejszając w ten sposób wagę problemu).

Co więcej! Watykan stwierdził, że “nie ma jednoznacznej definicji wykorzystywania seksualnego”, a te dostępne są “niejasne, nieprecyzyjne i trudne w interpretacji”. Ostro sprzeciwił się pomysłowi wprowadzenia świeckich komisji badających tego typu sprawy, gdyż to oznaczałoby, że… osoby świeckie miałyby w pewnych przypadkach władzę nad duchownymi.

I, rzecz jasna, odrzucona została zasada zera tolerancji zaproponowana w dokumencie. Czemu? Ponieważ – według Kościoła – to prawo kanoniczne powinno rozstrzygać w takich wypadkach.

To by było na tyle, jeżeli idzie o autorytet moralny kościoła i duchowieństwa. Czekam z niecierpliwością na kolejną tyradę Papieża na temat niemoralności używania prezerwatyw. Tymczasem polecam gorąco przemowę Richarda Dawkinsa z okazji wizyty Papieża w Wielkiej Brytanii.

Kragen Głośno Myśli

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Trafiłem na ten diamencik całkiem przypadkiem (ok, niezupełnie, śledzę Jacoba Applebauma), ale zacznę go obserwować z bliska. Kragen Thinking Out Loud, czyli lista mailingowa, na której Kragen Sitaker rzuca swe przemyślenia. Coś a’la blog, bez bloga, RSSów i te pe.

Kilka wpisów do przeczytania na dzień dobry, by złapać klimat:

Szczególnie ten ostatni podrapał mnie w mózg. Jeden z tych tekstów, w trakcie czytania których następuje moment oświecenia i uświadomienia sobie Podstawowej Prawdy (w tym wypadku: p2p nie może być wydajne na ADSL ze względu na to nieszczęsne A).

Drugi zaś polecam gorąco wszystkim fanom Apple i Googla. Nie, nie ma tam trollowania.

Aż chyba dodam niusletter na bragu, dla tych, którzy wolą tradycyjnie czytać swoje niusy.

Ból, blizny, dziewczyny i wiosła

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Ból przemija!
Dziewczyny lubią blizny!
Chwała jest wieczna!

Kiedyś muszę Konstruktorom pogratulować hasła, idealnie podsumowuje Międzynarodowe Długodystansowe Mistrzostwa Polski w klasie DZ. W tym roku statystyki są mordercze (jak zwykle zresztą): najlepsze ekipy szły 16-18 godzin na wiosłach, minimum 20 godzin w sumie na wodzie…

…jednym słowem, taka impreza!

Ekipa

Ekipa regatowa absolutnie mistrzowska:

  • Chomik na sterze ogarniał dezetę i pogodę z maestrią, którą można tylko podziwiać z rozdziawioną buzią;
  • Fala i Przemek byli niesamowici jeżeli chodzi o pomoc organizacyjną, ogarnianie przygotowania, i niezastąpieni na wodzie; Fala przy tym był fantastycznym wzorowym (w sensie wioślarzem), Przemek zaś swym wesołym spokojem trzymał morale śródokręcia powyżej punktu buntu;
  • Złoty, jak zawsze, służył swym ogromnym doświadczeniem, i gdzie mógł oferował nieocenioną pomoc (z której skwapliwie korzystaliśmy);
  • Grześ był ostoją spokoju i potężnym zastrzykiem energii, czy na wiosłach czy na żaglach zawsze można było na nim polegać w stu procentach i bez zająknienia;
  • Jurek ogarniał oko i sekcję dziobową, i robił to świetnie – przy czym sekcja dziobowa odpowiedzialna była za podejmowanie karteczek na czekpointach, co, wbrew obawom, szło znakomicie za każdym razem;
  • Mery jak nietrudno się domyślić trollowała po całości całą załogę i kogo popadnie na wodzie – co było nieocenione przy próbie utrzymania morale powyżej poziomu zwodowania sterników i wypicia całego rumu (którego rzecz jasna nie mieliśmy na pokładzie);
  • Ula i Dasia zdecydowanie obaliły mit, który niektórzy (chciałbym w tym miejscu pozdrowić mojego ojca) szerzą, że “dziewczyny nie dadzą rady”; absolutnie radę dały, i to w pięknym stylu;
  • Kamilowi, którego udało się skaptować dosłownie na dzień przed regatami, przypadło m.in. wiosłowanie na dziobowej ławce, co – ze względu na czułą bliskość knag na grotmaszcie – nie było specjalnie łatwe;
  • Jasio, mimo młodego wieku, po prostu robił swoje – nie było mu łatwo, ale nie skarżył się, dawał z siebie wszystko; bez chwili namysłu wziąłbym go do załogi i następnym razem.

Lecz to tylko część Ekipy – była bowiem jeszcze…

Ground Crew

Ekipa lądowa jeszcze lepsza: z 26 załóg startujących my mieliśmy najbardziej zajefantastyczny – nie bójmy się tego słowa użyć! – ground support, a kto twierdzi inaczej, ten dostanie w ryj (żeby nie było, to cytat jest, z Dudka; znaczy, kultura).

Na każdym – każdym jednym – czekpoincie, dopływając, już z daleka słyszeliśmy skandowanie “Hempe Tuje!”, zaś odebranie każdej karteczki kwitowane było piskiem i krzykiem (co miało swą ogromną rolę zarówno przy dobudzaniu wioślarzy jak i przy psychologicznej wojnie z pozostałymi załogami). Na bieżąco też mieliśmy pełną informację na wszystkie ważne tematy (jak pogoda; czy będzie drugi Sztynort; kto jest w naszej klasie). Basia, obie Anie, Karolina, Asia, Marta – byłyście niezastąpione; jeżeli nie macie nic do roboty za rok, nie wyobrażam sobie ekipy lądowej bez Was!

Przygotowania

Spora (aczkolwiek moim zdaniem wciąż zbyt mała) część obu Ekip pojawiła się na Mazurach już na tydzień przed regatami. Trzeba było opływać dezetę, wykonać wszystkie drobne i większe przeróbki, które naszym zdaniem były niezbędne, przećwiczyć najważniejsze manewry – wiosłowanie, kładzenie i stawianie masztów, stawianie i zrzucanie żagli. Przez tydzień nie udał się zrobić wszystkiego, przede wszystkim nie wszystko udało się przećwiczyć, ale wiemy, że za rok zbieramy się wcześniej i pełniejszą ekipą.

I niech nas kto zatrzyma!

Regaty

Start (obowiązkowo) na żaglach, jedna długość z linii startowej do pierwszej boi na wiatr, po nawrotce – trzeba już było odpalić wiosła, na czym zyskaliśmy kilka ładnych minut przewagi nad wieloma innymi załogami. Potem było tylko lepiej. Żagle stawialiśmy tylko w przedburzowych podmuchach, lub kiedy kompletnie nie mieliśmy już sił.

Udało nam się płynnie wejść na Dobskie, trochę tylko zbyt późno postawiliśmy żagle i zbyt mało zyskaliśmy na podmuchu przed burzą – błąd, którego już więcej nie popełniliśmy. Całe Dobskie, w obie strony, i połowę Darginu (niemal aż do Mostu Sztynorckiego) ostro ścigaliśmy się z ekipą Bocianiego Gniazda (która później okazała się ekipą zwycięską w naszej klasie). Co oni nadrobili na wiosłach, my skutecznie niwelowaliśmy na żaglach… aż przestało wiać i zostaliśmy daleko w tyle.

Most Sztynorcki był nerwowym przejściem, pierwsze kładzenie masztów w sytuacji regatowej. Dzięki wykonanemu w ostatniej chwili patentowi Złotego udało się maszty położyć i postawić sprawnie, na Mamrach już byliśmy gotowi do postawienia żagli. To też zrobiliśmy, łapiąc podmuch czoła burzy mniej-więcej w 3/4 drogi do przesmyku na Święcajty – tu zasługa Chomika, który bezbłędnie i co do minuty wyczuł, kiedy i jak powieje.

Na Święcajtach trochę zbyt długo zabarłożyliśmy na żaglach na słabym wietrze: raz, że mieliśmy nadzieję na kolejny podmuch; dwa, że bardzo potrzebowaliśmy odpoczynku od wiosłowania i szansy na jakiś posiłek.

W Ognistym Ptaku wciąż byliśmy trzeci, lecz Komodor (którego klasy nie znaliśmy) dogonił nas znacznie od Mostu. Wiosłowanie z powrotem do przesmyku i dalej na Mamry szło już dobrze, wpadliśmy w rytm i po prostu szliśmy.

Na Mamrach, idąc na wiosłach pod wiatr (i mając nadzieję na skorzystanie z niego w drodze powrotnej), jeszcze przed Węgorzewem (na jakieś 300m przed wejściem na Węgorapę), daliśmy się wyprzedzić Komodorowi – sądząc, że nie jesteśmy w tej samej klasie. Błędu tego nie udało się odrobić już do mety, choć niewiele brakowało.

Węgorapa, Węgorzewo, Karteczka, Węgorapa, Mamry. Tam wiatr niestety ucichł i szanse na dogonienie Komodora stopniały, choć ten najwyraźniej poszedł zbyt na zachód miast na południowy zachód i Most. Był odcinek na wiosłach, po czym udało się postawić żagle i osiągnąć prędkość powyżej wiosłowej – zasłużona chwila odpoczynku. Kardynałki minęliśmy w odległości kontaktowej, wchodząc na Kirsajty zrzuciliśmy żagle i przygotowaliśmy się do kładzenia masztów.

I, cóż, wstyd się przyznać – zgubiliśmy się na Kirsajtach! A dokładniej: nie trafiliśmy w przesmyk na Most i musieliśmy zrobić małe kółko. Małe – ale 10min w plecy. Te 10 minut mogło nam dać trzecie miejsce…

Maszty, Most, maszty w górę, na Darginie znów wiało na tyle, że postawiliśmy żagle. Bardzo ładnie zrobiliśmy Dargin i Kisajno po czym zupełnie niepotrzebnie halsowaliśmy się ponad godzinę przy Dębowej Górce. Po fakcie oczywiste było, że trzeba było rzucić żagle i iść na wiosłach, ale była 3 nad ranem, my byliśmy zmęczeni, nikt nie chciał znów wisieć na wiośle… Popełniliśmy błąd.

Za Dębową Górką zrzuciliśmy żagle i na wiosłach szliśmy na boję przy Almaturze. Oczywiście nikt nie poinformował nas, że będzie ona oznaczona czerwonym, migającym światłem – gdyby nie doświadczenia z lat poprzednich mielibyśmy problem z trafieniem nań. Mając nadzieję na pełny kurs na Sztynort wiosłowaliśmy żwawo – niestety, wiatr ucichł i czekało nas wiosłowanie aż za wyspy; tam postawiliśmy żagle w ramach chwili odpoczynku.

Kanał Sztynorcki znaleźliśmy bez problemu, na jeziorku okazało się, że Komodor jest w odległości kontaktowej. Nabraliśmy nadziei i na wyjściu z kanałku na Dargin mieliśmy niecałe 700m straty. Niestety, źle wyczuliśmy wiatr, za późno przeszliśmy na wiosła i znów szansa na podium wyślizgnęła nam się z rąk.

Dalej wiosła. Na patelni przed Almaturem, wiedząc, że mamy jeszcze jeden Sztynort do zrobienia, znów nabraliśmy nadziei – Komodor wyraźnie osłabł, my zaś wiosłowaliśmy wspaniale. Wyraźnie skróciliśmy dystans, na boi brakowało nam może 100m! Co więcej – Komodor spływał do portu, a sędziowie krzyczeli nam na boi, że jesteśmy trzeci!

Po telefonicznym uzgodnieniu co i jak z sędziami okazało się, że jeśli zdążylibyśmy zrobić jeszcze Sztynort przed 12:00 (było po 9:00), wskoczymy przed Komodora, który z drugiego Sztynortu zrezygnował. Zapaliliśmy się i obraliśmy kurs na Dębową Górkę, jednak szybkie obliczenia odarły nas ze złudzeń – potrzebowalibyśmy minimum 5-ciu godzin. Mieliśmy niecałe 3.

Zawróciliśmy, spokojnie i równym rytmem powiosłowaliśmy do portu.

Ostatecznie zajęliśmy miejsce 4., za Komodorem z brązem, Zakarą – wieloletnimi mistrzami – ze srebrem i Bocianim Gniazdem, które sięgnęło po w pełni zasłużone złoto.

Trzy słowa do sędziów prowadzących

Pozwolę sobie zacytować jednego z członków załogi:

No żesz cholera jasna, sędzia reprezentuje Polski Związek Żeglarski i urząd sędziowski, powinien do cholery wyglądać tak, by reprezentować je godnie! Nie mówiąc już o tym, że mi, jako startującemu w regatach – i to ciężkich! – też szacunek się należy.

Nie ująłbym tego lepiej. Ta akurat wypowiedź dotyczyła stroju głównego sędziego na łódce sędziowskiej na starcie (tudzież stroju tego dotkliwego braku – nadwaga i gynekomastia nigdy przyjemnym widokiem nie są), ale spokojnie mogłaby dotyczyć niemal każdego aspektu sędziowania…

Od materiałów:
na mapach macie zaznaczoną trasę; tym zielonym fragmentem się nie przejmujcie, to błąd, to nieważne, jakby wykonanie kolejnego ksera i 4 maźnięcia flamastrem przekraczały możliwości składu sędziowskiego.

Przez mylenie się we własnoręcznie stworzonej terminologii:
oni startują w klasie klasycznej sztynorckiej, przy czym kadłuby ciężkie sztynorckie startowały w klasie “tradycyjnej”, kadłuby lekkie – w “klasycznej” (dobór terminologii bardzo niefortunny i mylący, ale niewątpliwie dzieło składu sędziowskiego, więc przynajmniej jego członkowie powinni ją opanować).

Aż po najbardziej podstawowe aspekty sędziowania, jak ustalanie miejscówki na mecie:
przekraczając linię mety dostaliśmy informację, że jesteśmy na pozycji trzeciej w klasie; ponieważ z naszych wyliczeń wynikało, że jesteśmy na pozycji czwartej, 15min później, po dobiciu do kei, udaliśmy się z Chomikiem do składu sędziowskiego (tak, dokładnie tych samych osób, które chwilę wcześniej krzyczały nam “jesteście trzeci”) celem potwierdzenia – odpowiedź brzmiała “nie wiemy, musimy to policzyć, jak wszyscy spłyną”; po spłynięciu wszystkich i udaniu się do składu sędziowskiego po raz kolejny, tenże dopiero przy mnie ustalał, że “hmmm, chyba trzeci, ex aequo z Komodorem; ale nie, Komodor był 100m przed nimi… no tak, to chyba czwarci”.

Zaś wniesienie protestu – 200zł, do kieszeni sędziów, za samo rozpatrzenie. Szlag człowieka trafia.

I ciepłe słowo dla Organizatorów

Bez dwóch zdań, profesjonalizm Organizatorów spełnił wszelkie oczekiwania, głównie dlatego, że oczekiwania te były, dzięki doświadczeniu ze wszystkich poprzednich startów, odpowiednio obniżone. Jak zwykle panowała dezinformacja; jak zwykle pewne ustalenia zmieniały się na bieżąco, bo któraś załoga sobie tak zażyczyła; jak zwykle wszystko trzeba było sprawdzać po kilka razy, bo komunikacja nawet pomiędzy samymi organizatorami pozostawiała wiele do życzenia… Słowem, jak zwykle na almaturowych regatach.

Tu wielki apel: błagam, Panowie Organizatorzy! Podarujcie sobie wszystkie swoje dramatycznego poziomu żarty. Naprawdę, stereotypy dotyczące płci, rasy, wieku i tak dalej nie są odpowiednim tematem żartów na zamknięciu regat mających rangę Mistrzostw Polski. Jestem pewien, że ewentualne obrażenie kogoś nie jest tu celowe i przemyślane, dlatego też odbieram to tylko jako żenujące, nie zaś po prostu – chamskie. W każdym jednak wypadku jest nie na miejscu.

A za rok

Za rok też przyjedziemy! Ogólne wrażenie jest takie, że było ciężko, nawet bardzo; nie każdy z nas nastawił się na tak ciężkie regaty; nie każdy miał ochotę walczyć o miejsce – choć wszyscy dawali z siebie wszystko na każdym etapie regat; spora część jednak zgadza się, że było warto! Zdecydowanie mamy poczucie, że czegoś dokonaliśmy, poznaliśmy swoje granice i przesunęliśmy je być może kawałek dalej, poznaliśmy też swoje możliwości.

Worst. Woodstock. Ever!

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

No niech będzie, nie “ever” – ale z tych, na których byłem spokojnie. Największym failem tegorocznego Woodstocku było oczywiście Prodigy. Najlepszą stroną – organizacja. Ale od początku.

Pociągi

Przy wszystkich “ciepłych słowach”, których adresatem, jak co roku, było PKP, muszę przyznać, że byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. Siedzicie? Uwaga: pierwszy raz miałem okazję jechać pociągiem łudstokowym, który ruszył i dojechał zgodnie z rozkładem, a na łudstoku byłem już 5 razy.

Oczywiście poza tym niewiele się zmieniło – każdy z pociągów to była jedna wielka impreza, aczkolwiek tym razem (kolejna nowość) w obie strony nikt w wagonie nie miał gitary.

Generalnie pociągi na plus i wielkie gratulacje dla PKP za ogarnięcie!

Na polu

Tłoczno, oczywiście. Jak cholera. Według różnych szacunków w momencie kulminacyjnym było od 650 tysięcy do ok. 1 miliona ludzi. To 1.5 do 2 razy więcej, niż w zeszłym roku.

Dotychczas zawsze łudstokowiczów przyjeżdżających po raz kolejny (a zatem i rozumiejących atmosferę, znających niepisane zasady i trzymających pewien poziom) było zdecydowanie więcej, niż nuworyszów, którzy przy takiej przewadze liczebnej szybko się uczyli i uspokajali. W tym roku było dokładnie na odwrót. Łudstok 2011 można spokojnie określić mianem “najazd barbarzyńców” (choć rzecz jasna z przymrużonym nieco okiem).

Atmosfera na polu i ogólnie była średnia; brakowało tej (słabej bo słabej, ale zawsze) więzi, tworzącej się niepostrzeżenie między łudstokowiczami. A to właśnie ta więź pomagała stworzyć atmosferę, z której łudstok słynął, i która – dla mnie osobiście – była ważniejsza niż…

Akademia Sztuk Przepięknych

ASP błyszczała jak zwykle i była to zdecydowanie jedna z kilku łudstokowych “instytucji”, które zdecydowanie utrzymały wysoki poziom (pozostałe to Pokojowy Patrol oraz Pokojowa Wioska Kryszny).

Wojciech Mann niestety nie dojechał, ale reszta zaplanowanych zajęć odbyła się zgodnie z planem; ja miałem przyjemność uczestniczyć w warsztatach kabaretowych, prowadzonych brawurowo, z jajem i wyczuciem ludzi przez Inicjatywę Sceniczą Fruuu. Kupa śmiechu, mnóstwo dobrej zabawy i świetne ćwiczenie w improwizacji kabaretowej.

Koncerty i zespoły

Te zaś w tym roku były dość nierówne, w ciekawy sposób. Na głównej scenie koncertowały zespoły, które mnie osobiście mało interesowały; jak zwykle dla mnie główna zabawa była na scenie folkowej vel “małej”. Fantastyczne koncerty dały ekipy grające muzykę bałkańską i okołobałkańską (“Czaj Szukarije” poszło co najmniej dwa jeśli nie trzy razy i za każdym rozgrzały publikę do białości).

Niestety wielkim nieporozumieniem okazał się koncert pewniaka, na który bardzo się nastawiałem – Carrantouhil, nie wiedzieć czemu, doszedł do kilku niepojętych dla mnie wniosków… Powiedzmy, że wpuszczenie Marka Belki na scenę (obrazek maluję: tłum łudstokowych brudasów, w tym niżej podpisany, pod sceną, w czerni, glanach i tak dalej; na scenie Carrantouhil w standardowym, malowniczym outourage’u; wchodzi Marek Belka: spodnie w kancik, koszula biała z krótkim rękawem; drewno i żal) jeszcze nie było błędem dramatycznym. Natomiast zaśpiewanie z nim “Szła dzieweczka” dla bliżej nieokreślonej pary zaręczonych gdzieś w tłumie już było. Poza tym nie rozumiem, czemu zamiast zagrać kilka świetnych kawałków muzyki irlandzkiej, z której słyną, postanowili wejść w rockowo-jazzowe eksperymenty…

Ot i właśnie rzeczony ciekawy sposób – nieznane, niszowe ekipy dawały czadu; ciała zaś dawały pewniaki. Jak na przykład…

Prodigy

O mamo, nawet nie wiem, gdzie zacząć! Wielka Gwiazda vel. Prodiż postanowili na ten przykład, że… każą ustawić barierki pod sceną. Pozwólcie, że dla tych-co-nie-byli wyjaśnię absurd: Scena Główna na Przystanku Woodstock ma 3m od ziemi do poziomu, po którym kroczą artyści. Trzy metry zbitych desek. Szanse, że ktoś wtargnie na scenę żadne lub mniejsze, a oznacza to, że ludzie sami trzymają się w bezpiecznej od sceny odległości (inaczej bowiem nic by nie widzieli). Czyli i tak, i tak bezpośrednio pod sceną jest ok. 4-5m pustej przestrzeni, dzięki czemu nie ma tłoku i obawy zgniecenia czy zadeptania. No i jest to też korytarz dla Pokojowego Patrolu w razie medycznej potrzeby.

Tak więc barierki. Totalnie zbędne, ale jak chcą, proszę! Znajdą się na łudstoku barierki. Oczywistą odpowiedzią publiki było – naturalnie – tłoczenie się przy barierkach, co przy półmilionowym (jak nie lepiej) tłumie nie jest ani fajne, ani bezpieczne. Oczywiście Prodigy zdawało sobie z tego sprawę, więc kilkakroć w ciągu koncertu krzyczeli do tłumu, by… odsunął się od barierek…

…totalnie zbędnych…

…które sami kazali ustawić.

Ale to nie wszystko! Owóż nasze gwiazdy (których muzykę uwielbiam) stwierdziły też najwyraźniej, że – będąc pierwszy raz na łudstocku i (z tego co mi wiadomo) pierwszy raz występując przed publiką większą niż 100 tysięcy ludzi – sami lepiej wiedzą, jak nagłośnić ten teren. Efekt? Stojąc między dwoma wieżami nagłośnieniowymi oraz vis-a-vis głównych głośników mogliśmy spokojnie rozmawiać bez obawy niezrozumienia i bez podnoszenia głosu. Momentami (nie żartuję) zastanawialiśmy się a). czy właśnie nie grają kolejnego kawałka; b). jaki to jest w zasadzie kawałek.

Jak już było coś słychać, to zwykle basy i niewiele więcej. Było tak “dobrze”, że (tego nigdy nie było na Przystanku!) publika zaczęła skandować “głośniej! głośniej!”.

Słowem, pierdolnięcia za grosz. Na koncercie Prodigy. Na łudstoku.

I kończymy

Na ratunek na szczęście przyszedł Łąki Łan, który bezpośrednio po Prodiżu dał koncert z pierdolnięciem, że aż miło. Stąd też wiemy, że to nie dźwięk ogólnie, a tylko na koncercie Prodiża był skopany.

Po Łąki Łan zakończenie, kima w namiocie – i w pociąg.

Deser

Na deser, wybór żartów na temat Prodigy, zasłyszanych po koncercie na łudstok i w pociągu:

  • Bo to nie Prodigy było, a polski zespół Podrygi.
  • Prodigy – kiepski support Łąki Łan
  • Dobrze, że na koniec zagrała jakaś gwiazda… sensie: Łąki Łan

Siła woli, wydajność i rower

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Przeczytałem właśnie świetny artykuł na temat siły woli, uzależnień i wydajności; jeśli jeszcze go nie znacie, gorąco polecam (wraz z jego inspiracją).

Po lekturze doszedłem do dwu wniosków, jednego bardziej sobistego, drugiego zdecydowanie ogólnego.

Osobisty poniekąd wynika z tego, że – gdy mieszkalem na warszawskich przedmieściach – co dzień minimum 30 minut spędzałem na rowerze; był to zwyczajnie najlepszy (dla mnie) środek transportu. Zawsze uważałem, że największą tego zaletą był ruch fizyczny – dzień w dzień, słońce, deszcz, wiatr czy śnieg, minimum 30 minut spędzałem na rowerze.

Podrapany artykułem w mózg uświadomiłem sobie drugą potężną zaletę: codziennie miałem minimum 30 minut niczym nie zakłócanego czasu sam na sam ze sobą i swoimi myślami. Wtem przypomniałem sobie jak dużo udawało mi się przemyśleć w ciągu tych wycieczek. Chyba muszę zacząć znów rowerować (lub może chodzić regularnie na basen?), z obu powodów.

Wniosek bardziej ogólny ma dodatkowe założenie: istnieje kontinuum typów ludzi, od całkowicie skupionych, posiadających potężną siłę woli (za czym idzie duża wydajność) po jednej stronie spektrum, po całkowicie zdezorganizowanych, napędzanych przede wszystkim impulsami i pragnieniami (a zatem i mniej produktywnych) po stronie drugiej – ja zaś jestem pewnie gdzieś po środku. Zaznaczam tu, że “wydajność” czy “produktywność” rozumiem tu szerzej niż “wydajność/produktywność w pracy”, zgodnie z rozumieniem z oryginalnego tekstu.

I dochodzimy do sedna: mam wrażenie, że niemal wszystkie agendy marketingowe, ekonomiczne, polityczne jakiejkolwiek liczącej się siły (czy to korporacji, czy to partii politycznej, itp.) są tworzone z myślą o tych mniej skoncentrowanych, bardziej będących na wodzy pragnień, po prostu ponieważ tak jest łatwiej. Ale to jeszcze nie wszystko! Wydaje się, że są one tworzone wręcz z założeniem aktywnego działania mającego na celu powodowanie, by jak najwięcej ludzi “przesunąć” ze strony “silnej woli i produktywności” na stronę “słabych wolą, impulsywnych konsumentów” (sic!).

A to już jest i straszne, i niedopuszczalne.

Łikend z prawnikami

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Spędziłem właśnie 2 dni z (m.in.) dużą liczbą prawników. Doskonałych, moim zdaniem, prawników (co swoją drogą jest potwierdzone ich sukcesami, ich pozycją, piastowanymi przez nich stanowiskami). Przy okazji są to też – wbrew stereotypom – wspaniali ludzie, z którymi współpracę uważam za zaszczyt i przywilej.

Muszę przyznać że było to niestety dość ciężkie przeżycie. Bolesne. Bardzo martwiące. Tym bardziej, im większy szacunek, którym ich darzę.

Ale o co chodzi?..

Owóż o ile na poziomie bardziej podstawowych wartości zgadzaliśmy się wszyscy i dogadywali bardzo dobrze (a nawet jeżeli się nie zgadzaliśmy, byliśmy w stanie zawsze dojść do jakiegoś protokołu rozbieżności tak, że rozumieliśmy swoje stanowiska i byliśmy w stanie szanować wzajemnie nasze niezgodne stanowiska), o tyle gdy wchodzili oni na teren prawa – następowała kompletna sieczka.

Żeby nie było nieporozumień, nikomu nie mogę niczego zarzucić, wszyscy jesteśmy raczej dobrymi znajomymi i cała dyskusja prowadzona była absolutnie bez zastrzeżeń jeżeli chodzi o kulturę osobistą i poziom. Problemem (przerażającym!) było to, że w pewnych sprawach kompletnie nie byli w stanie się dogadać!

Gdy dyskutuję z innym informatykiem, jesteśmy w stanie dojść do jakiegoś porozumienia, do określenia jakichś konkretnych założeń czy danych, co do których się nie zgadzamy (jak co jest ważniejsze, poprawność i kompletność czy time-to-market), a z których wynika nasze nieporozumienie na wyższych poziomach (np. wybór procedury tworzenia oprogramowania).

W przypadku rzeczonych prawników – dane mogły być te same; założenia mogły być identyczne; wnioski natomiast mogły i tak być diametralnie różne! Interpretacja danego aktu prawnego mogła być rozbieżna w 100%!..

Jest to przerażające jeżeli ma się w głowie przekonanie życia w państwie prawa. Cóż z tego, że jest to państwo prawo, gdy prawo to jest kompletnie niejednoznaczne, niemal całkowicie poddaje się interpretacji?..

Geneza problemu

To spowodowało, że zacząłem się zastanawiać, z czego to wynika. Czemu nauki szczegółowe, wszelkie domeny inżynierskie i tym podobne obszary są w stanie w jakiś sposób dochodzić do jednoznacznych wniosków (i tworzyć jednoznaczne dokumenty, doktryny, procesy, itp.), natomiast prawnikom (i ekonomistom) taka sztuka najwyraźniej się nie udaje?

Odpowiedź, do której udało mi się na szybko dojść brzmi: brak metody naukowej i brak możliwości weryfikowalnego wykonania eksperymentu, sprawdzającego daną teorię. I nie jest to wina ludzi, a nieodłączna cecha tych dziedzin.

Procedura naukowa pozwala szybko zweryfikować daną teorię, sprawdzając dane czy robiąc eksperyment – co bardzo ważne! – z jak największą liczbą zmiennych ustalonych (w ten sposób testując teorię przy konkretnych warunkach). Co więcej! Ten eksperyment można potem zweryfikować, ktoś inny może go wykonać, ktoś inny może rzucić okiem na dane i sprawdzić, czy aby nie było pomyłki.

W przypadku prawników i ekonomistów po prostu nie ma takiej możliwości. I to, w kontekście wpływu tych dwu grup na naszą codzienną rzeczywistość, jest tragedią naszych czasów.

Krok bliżej ideału

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Wreszcie miałem odrobinę czasu na kolejne prace na bragu. Więc zmiany:

  • przełączniki języka pod wpisami już działają;
  • takoż kontrolki przechodzenia między stronami;
  • czyli jest jak dostać się do starszych niż ostatnie 5 wpisów;
  • wiadomości dla użyszkodnika (w tym wiadomość o wyborze przeglądarki);
  • kosmetyka tu czy ówdzie.

Oczywiście jeszcze mnóstwo roboty przede mną.

Ryś Apostata

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Dokonało się, jestem apostatą. No, prawie – czekam tylko na dosłanie odpisu aktu chrztu z adnotacją o dokonaniu apostazji. Nie jestem już instytucjonalnie związany z Kościołem i czuję się z tym fantastycznie.

Zaczęło się to jakieś 3 lata temu. Doszedłem do wniosku, że nie wierzę w bozię, a nawet jakbym wierzył – nie byłby mi do tej wiary niezbędny Kościół. Należałoby zatem podziękować tej instytucji, z której polityką i metodami działania tak bardzo się nie zgadzam.

Co jest potrzebne

Zgodnie z dokumentem Episkopatu Polski (Zasady postępowania w sprawie formalnego aktu wystąpienia z Kościoła), do wystąpienia z Kościoła potrzebujemy:

  • pisma;
  • odpisu aktu chrztu;
  • dwóch świadków;
  • minimum dwóch wizyt u proboszcza “naszej” parafii.

Dwóch, ponieważ na pierwszej przedstawiamy mu swój zamiar, on zaś, zgodnie z powyższym dokumentem (cytuję):

(…)winien w osobistej, pełnej troski rozmowie duszpasterskiej rozeznać, jakie są rzeczywiste przyczyny jego decyzji oraz z miłością i roztropnością podjąć wysiłki, by odwieść go od tego zamiaru i obudzić wiarę zaszczepioną w sakramencie chrztu. Dlatego z zasady akt formalnego wystąpienia – jeśli mimo podjętych starań do niego dochodzi – nie powinien być dokonywany w tym samym dniu, w którym osoba chcąca wystąpić z Kościoła zgłasza swój zamiar duszpasterzowi, ale dopiero po upływie czasu, jaki proboszcz roztropnie pozostawi do namysłu przed podjęciem tak poważnego w skutkach kanonicznych kroku.

Nikt widocznie nie bierze pod uwagę, że gdy decyduję się na apostazję, ostatnie na co mam ochotę to “osobista i pełna troski duszpasterska rozmowa” z przedstawicielem organizacji, z której właśnie próbuję się wypisać.

Ruchy wstępne

Zdobyłem akt chrztu, znalazłem kilka wzorów pism, stworzyłem z nich swoją krótką wersję, i udałem się do proboszcza. To ostatnie łatwe nie było, jako że zapracowany ten człowiek dyżury miał tylko jednego dnia w tygodniu, trwały jedną godzinę, i wypadały dokładnie wtedy, gdy każdy normalny człowiek jest albo w pracy, albo na zajęciach.

To powinno mi zasygnalizować, że podejście może być “per petent”, ale nie zwróciłem na to uwagi. Wszak rozmowa winna być pełna “miłości i roztropności”…

StacjaRozmowa Pierwsza

Proboszcz, rzecz oczywista, nie był zachwycony. Nie pamiętam już na szczęście wszystkich szczegółów naszej dyskusji, natomiast wyraźnie pamiętam, że: 1. próbowano mi udowodnić, że człowiek nie wyznający Jedynej Słusznej Wiary jest skrajnie nieodpowiedzialny, niemoralny i zgoła kanalią; 2. przeszedłszy uprzednio kurs Logiki na dość wysokim poziomie byłem zszokowany, że człowiek piastujący stanowisko powodujące, że bądź co bądź jest autorytetem dla wielu osób, nie potrafi (nie chce?) pojąć różnicy między implikacją a równoważnością.

W sumie było śmieszno i straszno. Rozmowa “osobista i pełna troski” polegała na wygłaszaniu przez proboszcza tez i rzekomo wynikających zeń “oczywistych” wniosków, po czym na moim spokojnym wykazywaniu dziur w wywodzie (nie zgodzę się, że jeżeli jest się Katolikiem, to automatycznie jest się moralnym; poza tym nawet jeśli bym to przyjął, nie oznacza to, że tylko Katolicy mogą być moralni!..), po czym z kolei następowało albo powtórzenie słowo-w-słowo wywodu, albo tupanie nóżką/pięściowanie stołu, albo dla pewności oba zabiegi retoryczne w dowolnej kolejności.

Generalnie rozmowa stracona, gdyż albowiem ponieważ bo stanęło na tym, że pismo za krótkie. Oświadczenie o chęci wystąpienia nie starczy, “trzeba uzasadnić”. Tu użyję cytatu:

Angażowanie w sprawy światopoglądowe osób trzecich czy uzasadnianie innej osobie swoich przekonań religijnych jest w naszym mniemaniu niedopuszczalne w państwie prawa. Jest również niewymagane w innych krajach.
Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów.

Antrakt i dzwonek

Po tej uroczej rozmowie pozwoliłem sobie na niemal 3 lata przerwy. Nie chciałem ciągnąć moich świadków na koniec świata, gdzie mieszkałem, tylko po to, by np. dowiedzieć się, że uzasadnienie musi być inne. Poza tym, trochę mi się odechciało. W sensie, nawiązywać jakichkolwiek dalszych kontaktów z proboszczem.

Aż pewnego dnia napisała znajoma dziennikarka ze Szwecji, że zmierza do Polski z okazji rozpoczynającej się prezydencji, ma zrobić kilka artykułów o sprawach społecznych (w tym Kościele) i czy nie znam kogoś, kto chciałby zrobić apostazję. Poszukałem, powiedziałem, żeby napisała do Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów, a gdy desperacja osiągnęła zenit – pomyślałem “a co tam” i ustaliliśmy, że ja będę królikiem doświadczalnym.

Zabawa z dawna oczekiwana

Tym razem przygotowałem się doskonale. Miałem trójkę świadków (jedna świadek zdecydowała się w ostatniej chwili); miałem przy boku moją dziewczynę (Katoliczkę); miałem dwójkę szwedzkich dziennikarzy; i miałem pismo powołujące się jednocześnie na kodeks kanoniczny, Ustawę o ochronie danych osobowych i Ustawę o wolności wyznania (a tu w pdf). Ustaliłem godziny urzędowania (których ilość podskoczyła 400% – tak jest, cztery pełne godziny w tygodniu!) i wybraliśmy się naszą wesołą gromadką, z założeniem, że po tylu sakramentach czas na mój pierwszy profanment.

Na miejscu czekało nas 25min czekania, procesja (jakieś dobre 20 osób chodzących dookoła kościoła), i ze dwie osoby przed nami w kolejce.

Gdy już nadeszła nasza kolej, wszedłem do kancelarii parafialnej, za mną cała świta; próbowałem wyjaśnić proboszczowi, kto zacz, ale ten straszliwie się agitował (trochę nie-pomogło zrobienie zdjęcia przez fotografa “od Szwedów”), i wygonił (grożąc palcem i dość głośno wyrażając swoją dezaprobatę) wszystkich poza świadkami.

Towarzysz obrażający w charakterze proszącego

Przeszliśmy jednak sprawnie do rzeczy, ja wyjąłem cztery egzemplarze pisma i powiedziałem, że chciałbym, by dopisała się na nich świadek, która zdecydowała się nieco za późno (więc jej dane nie były wydrukowane), ale na której “świadkowaniu” mi zależy. I się zaczęło. Logika znów podniosłą swój paskudny łeb.

Proboszcz mianowicie stwierdził, że świadków “ma być dwóch”. Ja stałem na stanowisku, że wystarczy dwóch – czyli, że może być trzech. Po kilku rundkach (“ale nigdzie nie jest napisane, że ma być trzech!”/“ale nigdzie nie jest napisane, że nie może być trzech.”/“ale jest napisane, że ma być dwóch” i tak dalej) użyłem argumentu “z właściciela”: to jest mój dokument, który przedkładam, ale mam prawo go zmienić i nadać mu taką treść, jaką sobie życzę. I teraz uwaga, perełka pierwsza!

Pan tu jest w charakterze proszącego u mnie i proszę zachowywać się adekwatnie do tego.

Szczerze powiedziawszy, zamurowało mnie. Pierwszy odruch: wyjść, trzasnąć drzwiami. Ale za długo już to wszystko trwało, więc tak spokojnie, jak tylko mogłem, oświadczyłem, że “ostro się z tym nie zgodzę”, że wykorzystuję swoje konstytucyjne prawa, i że w żadnym wypadku nie jestem tu petentem. Sprawę trzeciego świadka odpuściłem w myśl zasady “nie dyskutuj z gamoniem; sprowadzi do swojego poziomu i pokona doświadczeniem”.

Nastąpiła weryfikacja dowodów tożsamości, przepisanie przez proboszcza danych dwóch świadków (mimo, że część tych danych już na piśmie była) i procedura podpisywania.

W trakcie całej wizyty tliła się dyskusja, a ja – jako że z księżmi dużo do czynienia nie mam, o dziwo – odruchowo mówiłem do proboszcza per “pan”. Przeciw czemu za każdym razem żywiołowo protestował, w związku z czym padły dwie kolejne perełki. Po którymś tam zwróceniu się per “pan”…

Bo zacznę Pana nazywać Towarzyszem – co wywołało parsknięcie śmiechem przez świadków. Ja po prostu rozłożyłem ręce, mówiąc “ależ proszę uprzejmie”. Nie wiedzieć czemu, proboszcz nie skorzystał.

I perełka trzecia, gdy znów zamiast “proszę Księdza” poszło “proszę Pana” – Proszę mnie nie obrażać! Powinno się nazywać rzeczy po imieniu.

I to był ten cytat, co do którego nawet nie wiedziałem, gdzie zacząć. Po pierwsze, nigdy w języku polskim zwracanie się do kogoś per “pan” nie było uznawane za obraźliwe. Wręcz przeciwnie, było wyrazem podstawowego, zasadniczego szacunku. Po drugie – ach, jakże mnie kusiło, by zwrócić uwagę na fakt, że jeżeli chciałbym nazwać rzeczy po imieniu, właśnie wtedy proboszcz mógłby poczuć się urażony!..

Ale pisma zostały już podpisane, ja dostałem kopię, i rozeszliśmy się w pokoju.

Podsumowanie i wnioski

Po całej przygodzie narzuca się kilka wniosków. Po pierwsze, apostazja w Polsce jest niezmiernie upierdliwym procesem, wymagającym bliższych kontaktów z niezmiernie upierdliwymi ludźmi. Not much fun. Dyskusja z proboszczem za każdym razem wywoływała nagłe ataki facepalmu. Zapory biurokratyczne są absurdalne – czy naprawdę muszę osobiście udawać się do mojej parafii chrztu, po czym dwa razy do “mojej” parafii właściwej (które mogą być oddalone o dziesiątki kilometrów) tylko po to, by wystąpić z organizacji, do której nigdy osobiście nie wyrażałem zgody na przystąpienie?.. No i traktowanie przez osoby, z którymi trzeba mieć do czynienia – per petent, per kanalia, per człowiek niemoralny. “Z miłością i roztropnością”.

Uważam jednak, że podjąłem dobrą decyzję. W tej chwili nikt nie może mnie wmanewrować w nic związanego z wiarą i Kościołem. Statystyki kościelne (liczące “ilość ochrzczonych”, co w oczywisty sposób jest manipulacją) z tego co wiem wciąż niestety będą mnie uwzględniać, ale walka z takim stanem rzeczy to następny krok.

Relacja z mojej apostazji pojawi się w szwedzkiej gazecie. Jak tylko to nastąpi, zlinkuję.

Podziękowania

Uważam, że muszę koniecznie podziękować w tym miejscu paru osobom:

  • Pixel, Kasia, piorek, Kondzi, Sasza, czesiek – dzięki za wsparcie i wolę świadkowania (oraz samo świadkowanie, komu się udało);
  • Basiu, Moi Drodzy Rodzice – za wsparcie i zrozumienie, za dyskusje i rozmowy, za pozytywne nastawienie i otwartość;
  • Kinga i Kalle – dzięki za szturchnięcie i za podejście do całej sprawy “na luzie” i bez stresu.

KToF (Kolejna Tyrada o Facebooku)

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Zacznijmy cytatem:

Nawet nie jestem na Facebooku, a i tak go nienawidzę, ponieważ nikt już nie wysyła osobistych maili. Wszystko staje się zbyt scentralizowane.
timeOday na Slashdocie

Zgadzam się całkowicie. Widzicie, jest to znacznie większy problem, niż użyszkodnicy Fb (czy jakichkolwiek innych zamkniętych, scentralizowanych sieci społecznościowych) są gotowi przyznać: w momencie, w którym interes $Firmy przestaje pokrywać się z interesem użyszkodnika, zgadnijcie, kto ma przerąbane. Tak. Użyszkodnik. W sensie: Ty.

A cóż by mogło spowodować taką zmianę, zapytacie? Na przykład rządy/siły porządkowe. Jeśli coś jest scentralizowane, to oznacza, że Policja (czy dowolna inna organizacja siłowa) musi pójść tylko w jedno miejsce, by dostać dostęp do danych ogromnego mnóstwa użyszkodników. Wygodne – dla Policji. Niekoniecznie dla użyszkodników…

Na drugim krańcu jest e-mail. Każdy ma adres e-mail, większość używa go na co dzień. Jest zdecentralizowany, co oznacza, że jest mnóstwo dostawców; nie lubisz swojego, możesz pójść do innego. Zmieni się twój adres, ale jest to niska cena za możliwość wyboru; poza tym nie zawsze trzeba ją zapłacić. Możesz nawet zabrać swoją książkę adresową ze sobą i powiadomić wszystkich o zmianie.

Wracając do czarnego scenariusza “rządowego” – w przypadku systemów zdecentralizowanych, jak e-mail, Policja musiałaby pójść do każdego dostawcy, by móc podsłuchiwać całą komunikację użyszkodników. To jednak jest niezmiernie trudne, choćby dlatego, że każdy może postawić sobie serwer pocztowy w szafie. I powodzenia życzę w wyśledzeniu wszystkich tych prywatnych serwerów pocztowych (w tym mojego).

Tak czy siak, jest to tylko wierzchołek góry lodowej, jeżeli idzie o zalety systemów zdecentralizowanych. Jedyna przewaga Facebooka nad nimi? Ilość użyszkodników. Tak, ta, która prawdopodobnie zaczyna się już zmniejszać.

Gdzie zatem mogą użytkownicy się udać? Powiedziałbym “w kierunku maksymalnej decentralizacji”. Zamiast Facebooka – Diaspora; dla wszystkich twitterowiczów – rzućcie okiem na Identi.ca i bardziej ogólnie StatusNet; co zaś się GaduGadu/AIM/ICQ tyczy – Jabber/XMPP jest świetnym odpowiednikiem. Tak dobrym w istocie, że Google używa go w swoim GTalku; ten interfejs wiadomości tekstowych po lewej stronie w GMailu? Tak, to jedzie po Jabberze/XMPP.

Dlatego też nigdy nie znajdziesz mnie na Facebooku (ani Google+, ani innej scentralizowanej sieci społecznościowej). Znajdziesz mnie natomiast na Diasporze.

Aktualizacja

Cóż za niespodzianka. Facebook zablokował aplikację Google+, Google natomiast usuwa twitterowe wpisy z wyników wyszukiwania w czasie rzeczywistym. Patrzcie państwo.

Kolejna Aktualizacja

Jeśli poprosisz Facebooka o swoje własne prywatne dane – nie dostaniesz ich, ponieważ Facebook uważa je za swoją tajemnicę handlową.

Powtórzę: nie dostaniesz od Facebooka swoich własnych prywatnych danych, ponieważ te Facebook uważa za swoją własną tajmnicę handlową.