To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.
Ból przemija!
Dziewczyny lubią blizny!
Chwała jest wieczna!
Kiedyś muszę Konstruktorom pogratulować hasła, idealnie podsumowuje Międzynarodowe Długodystansowe Mistrzostwa Polski w klasie DZ. W tym roku statystyki są mordercze (jak zwykle zresztą): najlepsze ekipy szły 16-18 godzin na wiosłach, minimum 20 godzin w sumie na wodzie…
…jednym słowem, taka impreza!
Ekipa
Ekipa regatowa absolutnie mistrzowska:
-
Chomik na sterze ogarniał dezetę i pogodę z maestrią, którą można tylko podziwiać z rozdziawioną buzią;
-
Fala i Przemek byli niesamowici jeżeli chodzi o pomoc organizacyjną, ogarnianie przygotowania, i niezastąpieni na wodzie; Fala przy tym był fantastycznym wzorowym (w sensie wioślarzem), Przemek zaś swym wesołym spokojem trzymał morale śródokręcia powyżej punktu buntu;
-
Złoty, jak zawsze, służył swym ogromnym doświadczeniem, i gdzie mógł oferował nieocenioną pomoc (z której skwapliwie korzystaliśmy);
-
Grześ był ostoją spokoju i potężnym zastrzykiem energii, czy na wiosłach czy na żaglach zawsze można było na nim polegać w stu procentach i bez zająknienia;
-
Jurek ogarniał oko i sekcję dziobową, i robił to świetnie – przy czym sekcja dziobowa odpowiedzialna była za podejmowanie karteczek na czekpointach, co, wbrew obawom, szło znakomicie za każdym razem;
-
Mery jak nietrudno się domyślić trollowała po całości całą załogę i kogo popadnie na wodzie – co było nieocenione przy próbie utrzymania morale powyżej poziomu zwodowania sterników i wypicia całego rumu (którego rzecz jasna nie mieliśmy na pokładzie);
-
Ula i Dasia zdecydowanie obaliły mit, który niektórzy (chciałbym w tym miejscu pozdrowić mojego ojca) szerzą, że “dziewczyny nie dadzą rady”; absolutnie radę dały, i to w pięknym stylu;
-
Kamilowi, którego udało się skaptować dosłownie na dzień przed regatami, przypadło m.in. wiosłowanie na dziobowej ławce, co – ze względu na czułą bliskość knag na grotmaszcie – nie było specjalnie łatwe;
-
Jasio, mimo młodego wieku, po prostu robił swoje – nie było mu łatwo, ale nie skarżył się, dawał z siebie wszystko; bez chwili namysłu wziąłbym go do załogi i następnym razem.
Lecz to tylko część Ekipy – była bowiem jeszcze…
Ground Crew
Ekipa lądowa jeszcze lepsza: z 26 załóg startujących my mieliśmy najbardziej zajefantastyczny – nie bójmy się tego słowa użyć! – ground support, a kto twierdzi inaczej, ten dostanie w ryj (żeby nie było, to cytat jest, z Dudka; znaczy, kultura).
Na każdym – każdym jednym – czekpoincie, dopływając, już z daleka słyszeliśmy skandowanie “Hempe Tuje!”, zaś odebranie każdej karteczki kwitowane było piskiem i krzykiem (co miało swą ogromną rolę zarówno przy dobudzaniu wioślarzy jak i przy psychologicznej wojnie z pozostałymi załogami). Na bieżąco też mieliśmy pełną informację na wszystkie ważne tematy (jak pogoda; czy będzie drugi Sztynort; kto jest w naszej klasie). Basia, obie Anie, Karolina, Asia, Marta – byłyście niezastąpione; jeżeli nie macie nic do roboty za rok, nie wyobrażam sobie ekipy lądowej bez Was!
Przygotowania
Spora (aczkolwiek moim zdaniem wciąż zbyt mała) część obu Ekip pojawiła się na Mazurach już na tydzień przed regatami. Trzeba było opływać dezetę, wykonać wszystkie drobne i większe przeróbki, które naszym zdaniem były niezbędne, przećwiczyć najważniejsze manewry – wiosłowanie, kładzenie i stawianie masztów, stawianie i zrzucanie żagli. Przez tydzień nie udał się zrobić wszystkiego, przede wszystkim nie wszystko udało się przećwiczyć, ale wiemy, że za rok zbieramy się wcześniej i pełniejszą ekipą.
I niech nas kto zatrzyma!
Regaty
Start (obowiązkowo) na żaglach, jedna długość z linii startowej do pierwszej boi na wiatr, po nawrotce – trzeba już było odpalić wiosła, na czym zyskaliśmy kilka ładnych minut przewagi nad wieloma innymi załogami. Potem było tylko lepiej. Żagle stawialiśmy tylko w przedburzowych podmuchach, lub kiedy kompletnie nie mieliśmy już sił.
Udało nam się płynnie wejść na Dobskie, trochę tylko zbyt późno postawiliśmy żagle i zbyt mało zyskaliśmy na podmuchu przed burzą – błąd, którego już więcej nie popełniliśmy. Całe Dobskie, w obie strony, i połowę Darginu (niemal aż do Mostu Sztynorckiego) ostro ścigaliśmy się z ekipą Bocianiego Gniazda (która później okazała się ekipą zwycięską w naszej klasie). Co oni nadrobili na wiosłach, my skutecznie niwelowaliśmy na żaglach… aż przestało wiać i zostaliśmy daleko w tyle.
Most Sztynorcki był nerwowym przejściem, pierwsze kładzenie masztów w sytuacji regatowej. Dzięki wykonanemu w ostatniej chwili patentowi Złotego udało się maszty położyć i postawić sprawnie, na Mamrach już byliśmy gotowi do postawienia żagli. To też zrobiliśmy, łapiąc podmuch czoła burzy mniej-więcej w 3/4 drogi do przesmyku na Święcajty – tu zasługa Chomika, który bezbłędnie i co do minuty wyczuł, kiedy i jak powieje.
Na Święcajtach trochę zbyt długo zabarłożyliśmy na żaglach na słabym wietrze: raz, że mieliśmy nadzieję na kolejny podmuch; dwa, że bardzo potrzebowaliśmy odpoczynku od wiosłowania i szansy na jakiś posiłek.
W Ognistym Ptaku wciąż byliśmy trzeci, lecz Komodor (którego klasy nie znaliśmy) dogonił nas znacznie od Mostu. Wiosłowanie z powrotem do przesmyku i dalej na Mamry szło już dobrze, wpadliśmy w rytm i po prostu szliśmy.
Na Mamrach, idąc na wiosłach pod wiatr (i mając nadzieję na skorzystanie z niego w drodze powrotnej), jeszcze przed Węgorzewem (na jakieś 300m przed wejściem na Węgorapę), daliśmy się wyprzedzić Komodorowi – sądząc, że nie jesteśmy w tej samej klasie. Błędu tego nie udało się odrobić już do mety, choć niewiele brakowało.
Węgorapa, Węgorzewo, Karteczka, Węgorapa, Mamry. Tam wiatr niestety ucichł i szanse na dogonienie Komodora stopniały, choć ten najwyraźniej poszedł zbyt na zachód miast na południowy zachód i Most. Był odcinek na wiosłach, po czym udało się postawić żagle i osiągnąć prędkość powyżej wiosłowej – zasłużona chwila odpoczynku. Kardynałki minęliśmy w odległości kontaktowej, wchodząc na Kirsajty zrzuciliśmy żagle i przygotowaliśmy się do kładzenia masztów.
I, cóż, wstyd się przyznać – zgubiliśmy się na Kirsajtach! A dokładniej: nie trafiliśmy w przesmyk na Most i musieliśmy zrobić małe kółko. Małe – ale 10min w plecy. Te 10 minut mogło nam dać trzecie miejsce…
Maszty, Most, maszty w górę, na Darginie znów wiało na tyle, że postawiliśmy żagle. Bardzo ładnie zrobiliśmy Dargin i Kisajno po czym zupełnie niepotrzebnie halsowaliśmy się ponad godzinę przy Dębowej Górce. Po fakcie oczywiste było, że trzeba było rzucić żagle i iść na wiosłach, ale była 3 nad ranem, my byliśmy zmęczeni, nikt nie chciał znów wisieć na wiośle… Popełniliśmy błąd.
Za Dębową Górką zrzuciliśmy żagle i na wiosłach szliśmy na boję przy Almaturze. Oczywiście nikt nie poinformował nas, że będzie ona oznaczona czerwonym, migającym światłem – gdyby nie doświadczenia z lat poprzednich mielibyśmy problem z trafieniem nań. Mając nadzieję na pełny kurs na Sztynort wiosłowaliśmy żwawo – niestety, wiatr ucichł i czekało nas wiosłowanie aż za wyspy; tam postawiliśmy żagle w ramach chwili odpoczynku.
Kanał Sztynorcki znaleźliśmy bez problemu, na jeziorku okazało się, że Komodor jest w odległości kontaktowej. Nabraliśmy nadziei i na wyjściu z kanałku na Dargin mieliśmy niecałe 700m straty. Niestety, źle wyczuliśmy wiatr, za późno przeszliśmy na wiosła i znów szansa na podium wyślizgnęła nam się z rąk.
Dalej wiosła. Na patelni przed Almaturem, wiedząc, że mamy jeszcze jeden Sztynort do zrobienia, znów nabraliśmy nadziei – Komodor wyraźnie osłabł, my zaś wiosłowaliśmy wspaniale. Wyraźnie skróciliśmy dystans, na boi brakowało nam może 100m! Co więcej – Komodor spływał do portu, a sędziowie krzyczeli nam na boi, że jesteśmy trzeci!
Po telefonicznym uzgodnieniu co i jak z sędziami okazało się, że jeśli zdążylibyśmy zrobić jeszcze Sztynort przed 12:00 (było po 9:00), wskoczymy przed Komodora, który z drugiego Sztynortu zrezygnował. Zapaliliśmy się i obraliśmy kurs na Dębową Górkę, jednak szybkie obliczenia odarły nas ze złudzeń – potrzebowalibyśmy minimum 5-ciu godzin. Mieliśmy niecałe 3.
Zawróciliśmy, spokojnie i równym rytmem powiosłowaliśmy do portu.
Ostatecznie zajęliśmy miejsce 4., za Komodorem z brązem, Zakarą – wieloletnimi mistrzami – ze srebrem i Bocianim Gniazdem, które sięgnęło po w pełni zasłużone złoto.
Trzy słowa do sędziów prowadzących
Pozwolę sobie zacytować jednego z członków załogi:
No żesz cholera jasna, sędzia reprezentuje Polski Związek Żeglarski i urząd sędziowski, powinien do cholery wyglądać tak, by reprezentować je godnie! Nie mówiąc już o tym, że mi, jako startującemu w regatach – i to ciężkich! – też szacunek się należy.
Nie ująłbym tego lepiej. Ta akurat wypowiedź dotyczyła stroju głównego sędziego na łódce sędziowskiej na starcie (tudzież stroju tego dotkliwego braku – nadwaga i gynekomastia nigdy przyjemnym widokiem nie są), ale spokojnie mogłaby dotyczyć niemal każdego aspektu sędziowania…
Od materiałów:
na mapach macie zaznaczoną trasę; tym zielonym fragmentem się nie przejmujcie, to błąd, to nieważne, jakby wykonanie kolejnego ksera i 4 maźnięcia flamastrem przekraczały możliwości składu sędziowskiego.
Przez mylenie się we własnoręcznie stworzonej terminologii:
oni startują w klasie klasycznej sztynorckiej, przy czym kadłuby ciężkie sztynorckie startowały w klasie “tradycyjnej”, kadłuby lekkie – w “klasycznej” (dobór terminologii bardzo niefortunny i mylący, ale niewątpliwie dzieło składu sędziowskiego, więc przynajmniej jego członkowie powinni ją opanować).
Aż po najbardziej podstawowe aspekty sędziowania, jak ustalanie miejscówki na mecie:
przekraczając linię mety dostaliśmy informację, że jesteśmy na pozycji trzeciej w klasie; ponieważ z naszych wyliczeń wynikało, że jesteśmy na pozycji czwartej, 15min później, po dobiciu do kei, udaliśmy się z Chomikiem do składu sędziowskiego (tak, dokładnie tych samych osób, które chwilę wcześniej krzyczały nam “jesteście trzeci”) celem potwierdzenia – odpowiedź brzmiała “nie wiemy, musimy to policzyć, jak wszyscy spłyną”; po spłynięciu wszystkich i udaniu się do składu sędziowskiego po raz kolejny, tenże dopiero przy mnie ustalał, że “hmmm, chyba trzeci, ex aequo z Komodorem; ale nie, Komodor był 100m przed nimi… no tak, to chyba czwarci”.
Zaś wniesienie protestu – 200zł, do kieszeni sędziów, za samo rozpatrzenie. Szlag człowieka trafia.
I ciepłe słowo dla Organizatorów
Bez dwóch zdań, profesjonalizm Organizatorów spełnił wszelkie oczekiwania, głównie dlatego, że oczekiwania te były, dzięki doświadczeniu ze wszystkich poprzednich startów, odpowiednio obniżone. Jak zwykle panowała dezinformacja; jak zwykle pewne ustalenia zmieniały się na bieżąco, bo któraś załoga sobie tak zażyczyła; jak zwykle wszystko trzeba było sprawdzać po kilka razy, bo komunikacja nawet pomiędzy samymi organizatorami pozostawiała wiele do życzenia… Słowem, jak zwykle na almaturowych regatach.
Tu wielki apel: błagam, Panowie Organizatorzy! Podarujcie sobie wszystkie swoje dramatycznego poziomu żarty. Naprawdę, stereotypy dotyczące płci, rasy, wieku i tak dalej nie są odpowiednim tematem żartów na zamknięciu regat mających rangę Mistrzostw Polski. Jestem pewien, że ewentualne obrażenie kogoś nie jest tu celowe i przemyślane, dlatego też odbieram to tylko jako żenujące, nie zaś po prostu – chamskie. W każdym jednak wypadku jest nie na miejscu.
A za rok
Za rok też przyjedziemy! Ogólne wrażenie jest takie, że było ciężko, nawet bardzo; nie każdy z nas nastawił się na tak ciężkie regaty; nie każdy miał ochotę walczyć o miejsce – choć wszyscy dawali z siebie wszystko na każdym etapie regat; spora część jednak zgadza się, że było warto! Zdecydowanie mamy poczucie, że czegoś dokonaliśmy, poznaliśmy swoje granice i przesunęliśmy je być może kawałek dalej, poznaliśmy też swoje możliwości.