Przejdź do treści

Pieśni o Bezpieczeństwie Sieci
blog Michała "ryśka" Woźniaka

Cisza Wyborcza w Polsce

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Znane chyba wszystkim powiedzenie: gdzie dwóch Polaków tam trzy opinie polityczne, pięknie oddające nasze narodowe zamiłowanie do dyskusji politycznych, zamienia się w wielkiego, majestatycznego “słonia w pokoju”, powód ciężkiej ciszy z którą nie za bardzo wiadomo co zrobić, ale o której nie można za bardzo porozmawiać, w czasie ciszy wyborczej.

Jakie to piękne! I piszę to absolutnie bez ironii – to piękne, jak w imię naszego narodowego sportu (polityki) potrafimy powstrzymać się od naszej narodowej przyjemności: dyskusji o naszym narodowym sporcie.

Kibice i kampania

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Jednym z najgorętszych tematów kampanii wyborczej stali się “kibice”. “Kibice”, którzy twierdzą, że są nękani i prześladowani przez policję i inne służby. “Kibice”, którzy twierdzą, że chcieliby spokojnie móc chodzić na mecze i cieszyć się sportem.

Owóż ja też chciałbym kiedyś pójść na mecz. Czemu nigdy nie byłem? Przez “kibiców”. “Kibiców”, którzy rzucają kamieniami, mięsem i bananami. “Kibiców”, którzy nie pozwalają udzielić konającemu koledze pomocy po czym robią szum jaka ta policja zła. Przepraszam, ale tacy “kibice” to zwykła gówniarzeria (niezależnie od wieku), która chuligańskim wyskokom próbuje nadać nimb “walki z systemem”. Słowem, kibolstwo.

Od razu zaznaczam, że prawdziwych kibiców znam i szanuję. Kibiców, którzy wspierają i wierzą w swoje drużyny; którzy potrafią przejechać pół świata po to, by na wyjazdowym meczu Drużyna nie grała sama. Takich, którzy wiedzą, że w pewnym sensie również sami reprezentują barwy swego klubu – i którzy wstydzą się za każdym razem, gdy słowo “kibic” pojawia się w jednym zdaniu z opisem kolejnego genialnego pomysłu jakiegoś barana.

Aktualizacja

Oczywiście powyższe w żadnym razie nie przeszkadza niektórym politykom w próbie zbicia kapitału politycznego małym kosztem; za chwilę usłyszymy znów, że żyjemy w drugiej Białorusi.

E-Podręczniki, Johnny Mnemonic, biznes i Sieć

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Ostatnio obejrzałem sobie wreszcie cyberpunkowy klasyk – Johnny Mnemonic. Przy okazji (umysł mój dziwnymi ścieżkami chodzi) zauważyłem pewien schemat, który jest rzecz jasna świetnym fundamentem dla fabuły (choćby Johnny’ego Mnemonica właśnie), ale leży też u sedna wielu problemów ważniejszych i aktualnych.

Schemat:

  • jest jakiś poważny problem
  • istnieje rozwiązanie skuteczne, zdecydowanie pożądane dla ogółu, ale nie stosowane
  • stosowane jest rozwiązanie cząstkowe, najbardziej zyskowne dla jakiejś grupy kosztem społeczeństwa

Jak to wygląda w praktyce?

Johnny Mnemonic:

  • szaleje globalna epidemia;
  • wielka korporacja farmaceutyczna ma opracowany lek, który może wyleczyć na stałe;
  • sprzedają jednak (za grubą kasę) leki, które leczą tylko objawowo.

To teraz do kwestii szerszych i bardziej ważkich.

E-Podręczniki:

  • edukacja jest kluczowa, ale podręczniki drogie;
  • można by opublikować e-podręczniki na wolnych licencjach, rok rocznie oszczędność rzędu kilkuset złotych per uczeń;
  • to by nie było rzecz jasna zyskowne dla wydawców, więc kosztem rodziców i dzieci publikuje się papierowe podręczniki – które nie dość, że są drogie, to jeszcze niepraktyczne (pozdrawiam tu też ortopedów zmagających się z wykrzywionymi przez 6-kilogramowe plecaki kręgosłupami).

Kultura w erze cyfrowej:

  • kultura, by się rozwijać, potrzebuje możliwości cytowania i konsumowania dzieł, te jednak są częstokroć tak zamknięte w kleszczach skomplikowanych praw autorskich, że niemożliwe jest ich wykorzystanie;
  • można by zdigitalizować i wypuścić wszystko w sieć na wolnych licencjach, artyści zarobią swoje z datków i koncertów, ew. licencji na użycie komercyjne (np. odtwarzanie w pubach);
  • to jednak oznacza zbyt małe zyski dla pośredników (notabene kompletnie zbędnych w sytuacji, w której każdy artysta może bez specjalnego wysiłku dotrzeć ze swoim dziełem do odbiorców – przez Internet), więc zamiast tego zmienia się prawo, niszczy domenę publiczną, i tak dalej.

Niektóre przypadki są bardziej jednoznaczne i czarno-białe, niektóre wikłają się w odcienie szarości. Jeżeli idzie o e-podręczniki, oszacujmy, co jest ważniejsze dla naszego społeczeństwa – istnienie firm wydających podręczniki i zdywersyfikowanego rynku (lub: “bałaganu w podręcznikach”), czy tania edukacja dla naszych potomków.

A potem sfinansujmy z kiesy państwowej stworzenie e-podręcznika (może np. w drodze konkursu?) i wydajmy go na wolnej licencji, w otwartym formacie, w Internecie.

Podobnie z kulturą. Przykłady wykonawców udostępniających swą muzykę po prostu w Sieci (jak Radiohead czy z naszego podwórka Masala Soundsystem) oraz ogromnych społeczności twórców, wykonawców i odbiorców (jak Jamendo) pokazują, że model ten się sprawdza. Zresztą nie tylko w muzyce – również w produkcji wideo (choćby Pioneer One) czy grach komputerowych (ogromny sukces i kolejne edycje Humble Indie Bundle).

Wolny rynek nie jest dobrem samym w sobie, nie jest wartością absolutną. Jest środkiem do celu.

Czasem środek jest nieskuteczny i niepotrzebny, istnieje bowiem cel ważniejszy niż ten realizowany przy jego pomocy. Jak edukacja.

Czasem znów jego działanie jest zakłócone (tu: przez lobbying i praktycznie nieograniczone zasoby dużych graczy) i potrzebne są konkretne zmiany, by mógł faktycznie zadziałać. Jak w przypadku kultury w Sieci.

CC Global Streaming/Summit/Party

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Powoli dochodzę do siebie po Creative Commons Global Summit 2011, który szczęśliwie miał miejsce w Warszawie (dokładniej: w Pałacu Prymasowskim). Było wspaniale!

Jako Laboratorium BRAMA ja, czesiek, piorek i viroos byliśmy odpowiedzialni za strumieniowanie wideo na żywo z pierwszych dwóch dni (w tym – ze świetnego jak zawsze wykładu Lawrence’a Lessiga). Nie byliśmy natomiast odpowiedzialni za WiFi, więc nie mieliśmy okazji sprawdzić w ogniu naszych rozwiązań, wypracowanych na poprzednich wydarzeniach.

Strumieniowanie

Jak zwykle za późno się wzięliśmy za przygotowania i siedzieliśmy całą noc (w sensie: całą calusieńką) przed pierwszym dniem by dopiąć wszystko na ostatni guzik. I dopięliśmy! W piątek o 9:10 (opóźnienie wynikało raz z problemów z dźwiękiem, dwa z obsuwy organizacyjnej po stronie CC, całkiem zrozumiałej przy takim wydarzeniu) strumień poszedł w sieć!

W szczytowym momencie – na wykładzie prof. Lessiga – oglądało nas ~60 osób. Jak już wiedzieliśmy z nocnych testów nie było to obciążenie dla nas w żaden sposób niebezpieczne, mogliśmy spokojnie obsłużyć około 5-6 razy tyle widzów. Ale po kolei.

Architektura opierała się na jednym narzędziu – VLC. Kombajn audio/video i tym razem zdał egzamin na piątkę. Napisaliśmy sobie oczywiście do niego skrypty, których używaliśmy już dwa lata temu przy strumieniowaniu z CSW. Tym razem jednak infrastruktura sprzętowa była zdecydowanie inna.

Przede wszystkim użyliśmy wydzielonego VLANu w ramach sieci Laboratorium oraz osobnego zewnętrznego IP, by nic nie wchodziło nam w drogę. Wewnątrz sieci:

  • trzy maszyny odpowiedzialne tylko za transkodowanie strumienia wystawianego z konferencji (po jednej na każdy ze strumieni: mpeg, flv, ogg);
  • jedna maszyna odpowiedzialna za kwestie sieciowe (przekierowania portów i te pe);
  • jedna za hosting strony, na której można było oglądać strumienie albo we wbudowanych w przeglądarki odtwarzaczach ogg/mpg (aka HTML5) lub w odtwarzaczu flashowym.

W Pałacu Prymasowskim natomiast kamera, laptop do wystawienia strumienia podstawowego i nasze lapki do kontrolowania całej tej infrastruktury.

Testy główne wykonywaliśmy w dzień i w nocy przed konferencją. Test on-site, w Pałacu Prymasowskim poszedł bez zakłóceń i trwał jakieś 45min. Ważniejszym testem był test nocny, który miał nam pokazać możliwości łącza i sprzętu.

Wysłaliśmy prośby o pomoc zarówno na grupę !cc na Identi.ca, jak i na kanał #cc na irc.freenode.net – to niestety dało nam około 15 osób testujących, czyli zdecydowanie zbyt mało. Wtedy postanowiliśmy poprosić o pomoc fantastycznych ludzi z Telecomix. Powiem tak – naprawdę dobrze się zastanówcie zanim poprosicie, by ktoś z nich zrobił wam stress-test łącza i infrastruktury! W ciągu paru minut mieliśmy 500, po czym zaraz później ponad 1000 klientów bijących się o nasz strumień. Bardzo ładnie widać to na wykresie.

Dzięki kooperacji flo (czyli operatora tych setek klientów) i Telecomixa wiedzieliśmy więc, że jesteśmy w stanie obsłużyć bez problemu około 300-400 klientów, i że jakby co ogranicza nas tylko łącze. Co brzmi dość ciekawie w kontekście tego, że mieliśmy 100MBit symetrycznego łącza w Sieć…

Przebieg strumieniowania był raczej spokojny, choć nie obyło się bez problemów – raz padło łącze lokalne (dosłownie na 2 minuty), raz skończyło się miejsce na dysku (zrzucaliśmy wideo na dysk i nie zabezpieczyliśmy się wystarczająco dobrze przed taką ewentualnością), raz w strumieniu ogg rozjechało się wideo z dźwiękiem. W każdym z tych wypadków strumień stał z powrotem w ciągu 5 minut.

Niestety, nie udało się też podpiąć audio od dźwiękowców, nie za bardzo wiemy dlaczego – wielokrotnie już tak robiliśmy, również z tą konkretną kamerą, i działało. Dźwięk był więc z mikrofonu kierunkowego zamontowanego na kamerze.

Najgorszy był bliżej nieokreślony problem z łączem po stronie Bramy, dosłownie na minuty przed występem Lessiga. Nerwowa atmosfera nie służy rozwiązywaniu problemów, ale i w tej sytuacji poradziliśmy sobie, i w ciągu 15-tu minut strumień stał, a awaryjne rozwiązanie (przepuszczenie wszystkiego przez inne IP bramowe) czekało tylko na ewentualne zastosowanie.

Podsumowanie! Średnio oglądało nas około 15-20 osób, prezentacja Lessiga była śledzona przez ok 60 osób. To jest ~3MiB/s strumienia w szczytowym momencie. Teraz najlepsza część – liczba użytkowników korzystających ze strumienia ogg w każdym momencie przekraczała dwukrotność liczby użytkowników korzystających z mpg i flv. Tak, ogg był bardziej popularny niż mpeg i flash razem wzięte!

CC Global Summit

Dużo go nie łyknęliśmy, byliśmy zajęci (jak wyżej), więc mieliśmy możliwość obserwowania tylko jednej ścieżki. Tu – jak to na konferencji, część występów ciekawa, część nudnawa, na części tłumy, na innych pustki. Natomiast atmosfera niezmiennie sympatyczna, można było spotkać znajomych z bliska i z daleka, a także poznać ludzi – jak cwebber – z którymi się dotychczas jedynie korespondowało w Sieci.

Oczywiście bezdyskusyjnym gwoździem programu był występ Lawrence’a Lessiga, który mówił o tym, jak CC powinno pomagać zrównoważyć interesy wszystkich rodzajów grup twórczych (a więc profesjonaistów, amatorów/hobbystów oraz naukowców), a prawo autorskie wymaga kompletnego przeformułowania i przystosowania do realiów. Wykład na pewno będzie dostępny na Sieci, więc nie rozpisuję się na jego temat.

Natomiast po wykładzie miałem szansę, w sesji pytań, zadać pytanie na temat wzajemnych relacji CC i szeroko pojętego Ruchu WiOO – okazja była doskonała, jako że trwały właśnie również obchody Software Freedom Day. Lessig, jak nietrudno odgadnąć, stwierdził, że faktycznie oba ruchy mają bardzo podobne cele, i że sytuacja diametralnie różni się pomiędzy Europą, gdzie wielu programistów chętnie przystępuje do takich politycznych w zasadzie inicjatyw jak CC czy WiOO, a Stanami, gdzie programiści trzymają się z daleka od jakiejkolwiek polityki.

CC Global Party

Wieczorne Afterparty składało się z dwóch części:

Koncerty były świetne. Choć Usta są nieco zbyt alter na moje gusta (to się rymuje!), to charyzma i spontaniczność Lipszyca przydawała koncertowi dużo uroku. Masala Soundsystem za to, zgodnie z oczekiwaniami, dała koncert, którego długo nie zapomnę. Zresztą nie tylko ja. Sala koncertowa w Zachęcie wypełniona była po brzegi roztańczonym, rozbawionym, roześmianym i rozgrzanym do białości tłumem.

VJ Lekernel okraszał całość wizualizacjami tworzonymi na żywo – i jak dotychczas wizualizacje na koncertach uważałem raczej za ciekawostkę, ale mało wnoszącą do ogółu odczuć estetycznych, tak muszę przyznać, że tu można było utonąć, rozmyć się w niej samej. Świetnym, a zarazem genialnym w swej prostocie pomysłem było postawienie kamery, a przed kamerą osób tańczących w rytm muzyki, i nakładanie na to efektów wizualnych. W ten sposób wizualizacja była w 100% zgrana z muzyką.

Po wybawieniu się, wytańczeniu, przenieśliśmy się płynnie na część imprezową do podziemi. Tam – na CC, koncert tunezyjskich raperów, mnóstwo fantastycznych ludzi zaangażowanych w Wolną Kulturę i Wolne Oprogramowanie, oraz dowolne przecięcie tych dwu tematów. Dyskusje o tematyce od obecnych zmian w ustawach dotyczących udostępniania danych w Polsce, przez to, jak pięknie się CC i WiOO łączą, aż po dywagacje o starożytnej Grecji i filozofii.

I dalsze tańce. I dalsze dyskusje. I tak do piątej rano. CC potrafi się bawić! Żałuję tylko, że nie dotarłem na afterparty niedzielne, też się pewnie działo!

Czy jest coś takiego jak darmowe śniadanie?

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Pod takim tytułem, z ramienia Fundacji Wolnego i Otwartego Oprogramowania, poprowadziłem w piątek rano spotkanie śniadaniowe w ramach VI Ogólnopolskiego Forum Inicjatyw Pozarządowych. O dziwo było kilka osób zainteresowanych tematem wolnego i otwartego oprogramowania. Było też kilka osób niespecjalnie zainteresowanych tym tematem – ale za to aktywnie zaangażowanych w dyskusję, która się wywiązała.

A była dyskusja ta o tyle ciekawa, że brały w niej udział osoby kompletnie nie obeznane z tematem (zgodnie z planem i oczekiwaniami, takie były właśnie założenia), co nie przeszkodziło nam przejść przez chyba wszystkie najczęściej podnoszone argumenty i wątpliwości dotyczące używania WiOO.

A zatem:

  • wsparcie techniczne
  • kompatybilność
  • trudność użycia
  • “nieintuicyjny” interfejs
  • nie-profesjonalizm twórców/rozwiązań
  • nie ma na tym jak zarabiać

To po kolei!

Wsparcie techniczne
Najprostszą odpowiedzią na zarzut braku wsparcia technicznego jest zapytanie: a ile razy skorzystałeś/aś ze wsparcia do Windowsa?
Wtedy zwykle okazuje się, że ze wsparcia nie korzystamy nigdy, a jeżeli już, płacimy za to słono dodatkowo. Z drugiej strony od lat korzystam ze wsparcia technicznego w postaci wspaniałej, rozbudowanej i pomocnej Społeczności. Argument zatem upada.

Kompatybilność
Tu można przyznać, że “coś w tym jest”, ale – coraz więcej programów jest wieloplatformowych, dla ogromnej większości programów tylko windowsowych można znaleźć doskonałe (i lepsze) odpowiedniki linuksowe; LibreOffice lepiej sobie radzi z wieloma zamkniętymi formatami biurowymi niż programy zamknięte, które oryginalnie je wspierały; a wiele programów bez odpowiednika da się odpalić pod WINE.

Trudność użycia
Ten “argument” bierze się ze skojarzenia słowa “linux” z czarną, przerażającą konsolą, co od bardzo dawna nie jest już w żadnym razie prawdą.

“Nieintuicyjny” interfejs
Przy tym temacie wylano morze atramentu. Przede wszystkim, “intuicyjne” zwykle dla zwykłych juzerów oznacza “podobne do tego, co już znam”, czy może raczej “identyczne z czymś, co już znam”. Więc dla moich sióstr interfejs Ubuntu będzie intuicyjny.

Nie-profesjonalizm twórców/rozwiązań
Skoro hobbyści, znaczy słaba jakość – tak można by ten argument podsumować. I oczywiście jest kompletnie błędny. Po pierwsze bardzo wielu profesjonalistów tworzy WiOO (np. samo jądro linuksa). Po drugie, otwarte rozwiązania zostały docenione przez profesjonalistów na całym świecie – o czym świadczyć może choćby lista pięciuset najszybszych superkomputerów na świecie.

Nie ma na tym jak zarabiać
Powiedzcie to tym wszystkim firmom, które jednak na tym zarabiają. Jak RedHat, chociażby. Wystarczy przestać sprzedawać pudełka z softem i zająć się sprzedażą usług wokół tegoż softu, soft dając za darmo. Nagle przy okazji okazuje się, że nie ma jak takiej usługi “ukraść”.

Faktycznie Super

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Dostałem ostatnio najbardziej przerażającego linka ostatnich miesięcy. I mówię to absolutnie serio. Oceńcie sami 37 artykułów Faktu i Super Expressu.

Przeraża mnie to. Przeraża i niesamowicie dołuje mnie ten link. Fakt, że takie gazety wychodzą i znajdują czytelników świadczy bowiem o dwóch rzeczach:

  • są ludzie na tyle nierozgarnięci, zaślepieni przez stereotypy i strachy, by czytać to bez mrugnięcia okiem i całkowicie na serio, łykając każdy kawałek wydzielin pseudo-redaktorów rzucony w ich stronę, jeżeli tylko wydrukowany jest dużą, kolorową czcionką i zawiera słowo “śmierć” (lub pochodne);
  • są ludzie na tyle cyniczni i bezwzględni, pozbawieni jakiejś podstawowej choćby przyzwoitości, że bez obrzydzenia tworzą takie gnioty, zdając sobie doskonale sprawę, że wzmacniają tylko stereotypy, ciemnotę i zaściankowość wśród swoich czytelników.

Coraz bardziej dochodzę do wniosku, że – niestety! – istnieje coś takiego jak klasa proli, choć jestem absolutnie przekonany, że prole są prolami głównie ze względu na własne lenistwo intelektualne.

Konflikt wartości

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Dziś bardziej filozoficznie, a’propos głównego tematu dnia przez najbliższe 48h – czyli dziesiątej rocznicy Zamachów z 11 września 2001.

Nie wchodząc już w mniej lub bardziej interesujące teorie spiskowe, niewątpliwie była to tragedia. I bez wątpienia zmieniła ona świat. Diametralnie i na bardzo wiele sposobów.

Jedną z tych zmian było kompletne przewartościowanie wartości. Tak przerażający, niewyobrażalny scenariusz stał się na przykład natychmiast powodem zaostrzania środków bezpieczeństwa, skutecznego bądź nie – ale zawsze widocznego i wyraźnie odczuwalnego.

I tu dochodzimy do sedna. Otóż po 11 września 2001 na ołtarzu zwiększania bezpieczeństwa (lotów, i nie tylko) poświęcone zostały pewne wartości, które do niedawna uważane były za fundament demokracji (zwłaszcza amerykańskiej). Oczywiście nie od razu, a stopniowo, krok po kroku, ale wynik jest ten sam (notabene, to poświęcenie, ten brak poszanowania tych wartości najbardziej daje się we znaki właśnie w USA).

Prawo do prywatności przegrało z podsłuchami (w tym nielegalnymi); nietykalność cielesna (w Stanach to Habeas corpus, u nas Neminem captivabimus) wylądowała w Guantanamo; godność osobista umiera co dzień w lepkich palcach pracowników TSA oraz na ekranach porno-skanerów; tolerancja i wielokulturowość oddała pole profilowaniu rasowemu.

Wszystkie te instrumenty rzekomo służą zwiększeniu bezpieczeństwa; jednakże nawet gdy założymy, że są skuteczne (a jest to w wielu wypadkach wątpliwe) – wypada zapytać, czego bezpieczeństwo zwiększamy? Po odarciu z wartości, z godności, z praw, zostaje chyba tylko czysto biologiczny fakt życia.

Zapytani jednak wprost, twierdzić będziemy najpewniej, że fakt biologicznego życia, oddychanie, akcja serca i tak dalej, nie mają same w sobie jakiejś większej wartości. Nie tego uczą nas bohaterowie historii, nie o tym czytaliśmy w literaturze, nie to nam wpajano od dziecka – niezależnie od kręgu kulturowego, w którym wzrastaliśmy. Znamy wszak przypadki poświęcania życia dla miłości, dla ojczyzny, dla rodziny… Życie człowieka jest cenne nie samo przez się, ale (na przykład) przez wszystko, co człowiek ten mógłby osiągnąć. Słowem, są pewne wartości wyższe.

Byli wszak tacy, którzy ten zbiór biologicznych procesów poświęcili na ołtarzu walki o (między innymi) godność, o prawo do prywatności, o prawo do anonimowości, o tolerancję religijną i rasową. Wielu z nich uznajemy za bohaterów.

Co, najwyraźniej, stoi jednak w sprzeczności z obecną hierarchią wartości w Stanach (i, coraz częściej, poza nimi). Wygląda na to, że po 11.09.2001 mamy wszyscy zbiorowe rozdwojenie jaźni – część nas próbuje wciąż udawać, że wartości wyższe (jak godność) są cenniejsze od życia; druga jednak część zdecydowanie opowiada się za ochroną biologicznego faktu życia, nawet za cenę tychże “wyższych” wartości.

Być może czas zadać pytanie, ile w tym rozdwojenia jaźni, a ile świadomego wyrachowania i hipokryzji.

Wolność słowa to nie wolność od myślenia ani od krytyki

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

To teraz coś z Polskiego podwórka.

Janusz Sanocki, kandydat PiS, udzielił wywiadu białoruskiej telewizji, twierdząc w nim (cytuję za PAP i WP), że w Polsce nie ma demokracji, oraz:

Sytuacja na Białorusi przedstawiana przez polskie media jest wypaczona. Łukaszenka zaprowadził w kraju porządek, nie pozwolił rozkraść przemysłu, zapewnił wzrost gospodarczy

Krytykowany za tę wypowiedź, odrzekł:

Jakieś całkowite kreatury potępiają nas za udzielenie wywiadu dziennikarzom białoruskim, tak jakby rozmowa z jakimkolwiek zagranicznym dziennikarzem była zabroniona. Słowem - jak za Stalina! I to jest demokracja?

Drogi Panie Sanocki! Nikt nie krytykuje Pana za udzielenie wywiadu na Białorusi. Krytykowany Pan jest za skrajny kretynizm tez w nim zawartych. To spora różnica, choć rzecz jasna mogła Panu umknąć.

Pozwoli Pan też, że wyjaśnię przy okazji, na czym polega wolność słowa – owóż nie oznacza ona wolności od myślenia ani wolności od krytyki. W ramach porównania z Krajem-Rajem Białorusią, proszę łaskawie zwrócić uwagę, że w sytuacji odwrotnej – czyli gdyby był Pan obywatelem Białorusi i zechciał udzielić polskim mediom wywiadu, w którym twierdził by Pan, iż na Białorusi demokracji nie ma – no więc w takiej sytuacji możliwe byłyby jedynie dwa wyjścia:

  • albo nie udało by się Panu wywiadu udzielić, jako że odpowiednie służby zajęłyby się wytłumaczeniem Panu jego błędu;
  • albo udało by się Panu wywiadu udzielić, jednakże miałby Pan zapewne dość poważne problemy z komunikowaniem się z kimkolwiek innym (nie licząc oskarżyciela prowadzącego przesłuchania) przez dłuższy czas.

W naszym “niedemokratycznym” grajdołku jest Pan jedynie wystawiony na “wściekłe ataki” ludzi, którzy się z Panem ostro nie zgadzają.

Gorąco polecam Panu chwilę refleksji nad tym faktem – a w razie dojścia do wniosku, że zostaje Pan przy swoim przekonaniu, życzę Panu spokojnej podróży na Białoruś i znalezienia satysfakcji długich, stymulujących pogawędkach z ludźmi, którzy – zapewniam! – spijać będą każde słowo z Pańskich obolałych ust.

Aktualizacja

Na Diasporze Enki podrzucił wypowiedź Aliaksieja Kontara na temat wywiadu Pana Sanockiego. Warto przeczytać – zwłaszcza, że autor wie, o czym mówi. Jest w końcu Białorusinem.

Był też tak miły i podrzucił linką do samego wywiadu z Panem Sanockim – niestety bez tłumaczenia na Polski.

Aktualizacja 2

A tu wywiad z Panem Sanockim, którego pochodzi cytat powyżej.

Jeżeli tezy w nim zawarte (prześladowanie, korupcja w prokuraturze et al) są uzasadnione, to oczywiście w Nysie powinny odbyć się potężne porządki i ktoś powinien zacząć oglądać świat zza krat.

Co w żadnym razie nie usprawiedliwia tez zawartych w wywiadzie Pana Sanockiego dla białoruskich mediów. Ze wszystkich powodów podanych powyżej.

Prywatność i anonimowość w Sieci: kamyczek do ogródka

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Z komentarza w dyskusji na Diasporze:

Używałem pseudonimu przez większość czasu gdy Bush był u władzy, jako że żyję w bardzo konserwatywnym środowisku, a moja krytyka prezia i jego wojen pojawiała się w bardzo widocznych miejscach. Faktycznie bałem się o swoje życie. Więc kryłem się za anonimowością.
^oryginał w wersji angielskiej^

Niespodzianka! Nawet w “ojczyźnie demokracji” ludzie korzystają z prawa do anonimowości i prywatności w Sieci ze względu na strach przed ostracyzmem i prześladowaniem za opinie polityczne.

Czy ktoś zatem ma jeszcze jakieś genialne komentarze dotyczące tego, jak rzekomo anonimowość on-line jest zbędna (jako że – przecież – jeżeli nie robisz niczego złego nie masz niczego do ukrycia) oraz jak to nikt w dzisiejszych czasach nie chce prywatności w Sieci?.. Na was patrzę, pp. Schmidt i Zuckerberg.

O ostrożności w doborze słów

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Niejaki whirli podrzucił na Diasporze fajny artykuł o tym, jak Googlowa Real Name Policy może wpłynąć na cały Internet i nasze życia.

Zgadzam się z zasadniczą ideą artykułu: jeżeli Google uda się to przeforsować i utrzymać na stałe, prawdopodobnie wiele innych firm i portali pójdzie w jego ślady. To zaś poważnie zagraża prywatności i anonimowości w Sieci (więcej na ten temat w zlinkowanym artykule, niewiele mogę w tej kwestii do niego dodać).

Nie mogę się natomiast zgodzić ze sposobem, w jakim użyte zostały weń pewne słowa i frazy. “Przejrzystość”, “otwartość” zostały użyte w stosunku do osób prywatnych, zwykłych użytkowników Sieci. To nie działa.

“Otwartość” i “przejrzystość” są pojęciami nacechowanymi pozytywnie w naszym demokratycznym społeczeństwie, czujemy, że cechy te są dobre i pożądane.

Rządy, firmy, urzędnicy, politycy, traktaty, negocjacje, proces tworzenia prawa, itp. – to przykłady tego, co powinno być “przejrzyste” i “otwarte”. Mają potężny wpływ na życie zwykłych ludzi, musi zatem być możliwość ich obserwacji i kontroli przez tychże zwykłych obywateli.

Gdy jednak sytuacja zostaje odwrócona (jak można się obawiać np. w przypadku zyskania przez Real Name Policy popularności na Sieci) i to zwykli obywatele, osoby prywatne, są obserwowani i kontrolowani przez rządy, korporacje, urzędników i polityków, dzieje się zdecydowanie coś złego, powolutku dryfujemy w kierunku totalitaryzmu.

W takiej sytuacji terminy nacechowane pozytywnie – jak “przejrzystość” czy “otwartość” – niezbyt pasują. Gdyby zostały w takim kontekście użyte przez przedstawiciela Google lub polityka, powiedziałbym, że jest to celowa manipulacja, mająca na celu ukazać coś zasadniczo złego w dobrym świetle.

Moim zdaniem znacznie bardziej pasują to słowa: “inwigilacja”, “nadzór”.

Aktualizacja

Miałem bardzo ciekawą i konstruktywną dyskusję, wpierw mailem, potem na Diasporze, z (między innymi) autorką artykułu.

W ramach podsumowania – możliwe, że jestem nieco przeczulony na tym punkcie, ze względu na aktywną walkę na obu frontach:

  • o prawo do prywatności i anonimowości dla zwykłych obywateli, a więc przeciw nadzorowi i inwigilacji;
  • o przejrzystość, otwartość rządów, korporacji, negocjacji itp.

Do tego, co powyżej, dodam jeszcze jedną kwestię pod rozwagę: używanie słów i fraz o pozytywnym nacechowaniu do zjawisk negatywnych rozmywa to nacechowanie, przez co trudniej z niego korzystać, gdy jest potrzebne (np. nakłaniając rządy do otwartości/przejrzystości).

To już jest, rzecz jasna, tylko Gedankenexperiment; w pełni przyjmuję, że niekoniecznie odnosi się do oryginalnego tekstu.