To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.
Jakiś czas temu miałem okazję przeczytać świetny artykuł na stronie Radia Wolna Europa – Iran’s War On Fun. W telegraficznym skrócie doskonałe podsumowanie i analiza wojny, jaką totalitarny reżim w Iranie najwyraźniej wypowiedział… radości.
Obraz jest przerażający. “Domówki” kończące się chłostą; zabawa pistoletami na wodę rozpędzana przez służby policyjne; rajdy służb specjalnych na prywatne domy celem konfiskaty alkoholu; wreszcie – tragiczne wypadki przy próbach ucieczki z “miejsca zdarzenia” (czyli np. spotkania towarzyskiego, na którym są równocześnie młodzi przedstawiciele obu płci).
Nie ma żartów w Islamie. Nie ma humoru w Islamie. Nie ma radości w Islamie. Nie może być radości i uciechy w tym, co jest poważne
– stwierdził kiedyś ajatollach Chomeini, i zasadę tę w irańskim państwie religijnym władze starają się najwyraźniej wprowadzać z całą surowością i powagą. Widać to w artykule – jest to też wspaniale, plastycznie przedstawione w Persepolis, powieści graficznej na ten temat (oraz filmie na jej podstawie).
Świat zachodni patrzy na to ze zrozumiałym oburzeniem i obrzydzeniem…
…Po czym sam – z innych powodów, w inny sposób, w innym zakresie, ale jednak – robi to samo.
Trzy Wielkie Wojny
Zachodnia Wojna z Radością, jak pozostałe dwie obecnie trwające wielkie wojny świata zachodniego (Wojna z narkotykami oraz Wojna z terroryzmem), choć jeszcze nie nazwana oficjalnie, toczy się od lat, nabierając ostatnio rozpędu. Podobnie, jak tamte dwie wojny, ta również nie ma jednoznacznie określonego wroga (“terrorystą” czy “dilerem” może być przecież każdy) ani warunków zwycięstwa i zakończenia działań (nikt nigdy nie będzie mógł powiedzieć, że pokonano wszystkich “terrorystów”; podobnie jak nikt nigdy nie będzie mógł powiedzieć, że zlikwidowano wszystkie narkotyki).
I podobnie jak pozostałe dwie toczona jest siłami i środkami państw, często w sprzeczności z prawami i interesami obywateli, natomiast wyraźnie w interesie samych polityków i megakorporacji.
W wypadku Wojny z Terroryzmem napędzana jest (kosztem krwi i poświęceń dziesiątków tysięcy ludzi oraz za pieniądze podatników) koniunktura na zbrojenia, tak potrzebna po zakończeniu Zimnej Wojny w celu utrzymania molochów produkujących broń.
Jeżeli chodzi o Wojnę z Narkotykami ceną są ogromne koszty społeczne (choćby dzieciaków, którym więzieniem niszczy się życia za 3 gramy), a beneficjentem – rozrośnięty w Stanach system więziennictwa, oraz (znów) rynek zbrojeń.
Wojna z Radością prowadzona jest natomiast – i to jest nowość! – głównie na rzecz koncernów medialnych (choć i politycy wymiernie zyskują tu przy okazji). Gdyby to od nich zależało nazywała by się zapewne “Wojną z Piractwem”.
Na Zachodzie bez praw
Wojna ta rzadko toczona jest siłami policyjnymi czy wojskowymi, głównym polem walki są sądy i zmiany prawne. ACTA, czyli porozumienie “handlowe” mające na celu “walkę z naruszeniami własności intelektualnej”, które było negocjowane w tajemnicy przed obywatelami krajów, których ma dotyczyć, zostało ostatnio podpisane przez 8 państw (szczęśliwie, być może dzięki opozycji, którą udało się zbudować, nie ma wśród nich Unii Europejskiej). O tym, jak szkodliwa i niebezpieczna dla demokracji jest to legislacja można napisać książkę, wspomnę tylko o tym, że kontrolę nad wolnością słowa oddaje ona de facto w ręce korporacji.
W Stanach Zjednoczonych codziennością są procesy osób oskarżonych o naruszenia praw autorskich. Firmy, mające w porównaniu do zwykłego obywatela w praktyce nieograniczone środki, skarżą pojedynczych ludzi za ściągnięcie empetrójki z Sieci, na podstawie adresów IP – które najwyraźniej wystarczają do sądzenia za ściągnięcie pliku, ale które jak się okazuje nie są wystarczające np. do dokonania próby odzyskania skradzionego laptopa.
I wygrywają – naginając na przykład materiał dowodowy. I niszczą ludziom życia.
Zresztą, pal sześć ściąganie plików. ASCAP zażądało tantiemów od skautowej organizacji dla dziewcząt (odpowiednik polskiego harcerstwa) za piosenki “wykonywane” przez kilku-kilkunastoletnie dziewczęta przy ogniskach; wciąż też żądają tantiemów za “wykonywanie” popularnej piosenki urodzinowej Happy Birthday. Nie, to nie żart – zaśpiewanie odpowiednika polskiego Sto lat w miejscu publicznym w Stanach jest naruszeniem praw autorskich!
Oczywiście to wszystko w ramach “ochrony zysków artystów” – wszak “wszyscy doskonale wiemy”, że nic twórczego nie może się stać bez wynagrodzenia pieniężnego, zwłaszcza tego wypłacanego dekady po stworzeniu dzieła, prawda? Poza tym, działania należy oceniać po skutkach, a skutki są wspaniałe – dzięki ciężkiej pracy ASCAP i podobnych organizacji artyści tracą możliwość zarabiania.
We Francji, w której przeforsowano prawo HADOPI, przewidujące odcinanie od Internetu po trzecim “wykryciu” naruszenia praw autorskich (oczywiście nijak nie weryfikowanego sądownie, oczywiście bez domniemania niewinności, oczywiście prokuratorem, sędzią i katem są korporacje), pierwsi Internauci będą odcinani od Sieci już za chwilę.
Dalej na Starym Kontynencie, szef IFPI mówi czystym tekstem:
Pornografia dziecięca jest wspaniała! Jest wspaniała, ponieważ politycy rozumieją problem pornografii dziecięcej. Grając tą kartą możemy ich skłonić do działania i spowodować, by zaczęli blokować takie strony. A gdy już zaczną, możemy łatwo skłonić ich do blokowania stron umożliwiających dzielenie się plikami w Internecie.
Wynik? Pornografia dziecięca jest podstawowym argumentem wprowadzania filtrowania Sieci w Europie; w Stanach zaś doprowadziła do tego, że nastolatki, które sobie w szczeniackim wybryku wysyłają nagie zdjęcia na telefony mogą zostać skazane za posiadanie i rozpowszechnianie pornografii dziecięcej (prawo nieco złagodzono – teraz mogą uniknąć skazania jeśli zaraportują wysyłającego; skądś to znamy). Niech ktoś pomyśli o dzieciach!
Swoją drogą, polityków nie trzeba przekonywać o tym, jak wolność słowa jest upierdliwa i tylko przeszkadza. Rządy nakazują YouTube blokować dostęp do wideo z protestów (nawet tych pokojowych); we Włoszech proponowane są przepisy faktycznie blokujące wolność słowa (w wyniku których być może konieczne stanie się zamknięcie włoskiej Wikipedii); a w Kraju Wolności senatorowie z Nowego Yorku doszli do wniosku, że tej wolności słowa to ogólnie za dużo wszyscy mamy i czas ją ograniczyć, traktując nie jako przyrodzone prawo, a jako nabyty przywilej (mieszkańcom dawnego Bloku Wschodniego na pewno łezka w oku się kręci).
Nic więc dziwnego, że politycy aktywnie pomagają megakorporacjom w walce z Obywatelami – np. w Australii doszli do wniosku, że procedury pozywania tysięcy obywateli bez dokładnych danych są dla dużych firm bardzo niewygodne, więc pojawiły się już pierwsze pomysły, jak to firmom tym ułatwić. Ciekawe, że najwyraźniej nawet ich autorzy wstydzą się lub boją ich upubliczniania.
Domena Niepubliczna
Jednak, na szczęście, prawo autorskie zbudowane jest tak, że po określonym czasie dzieła przechodzą do domeny publicznej. Być może wyjściem jest korzystanie z tych dawniejszych dzieł i budowanie na nich?
Oczywiście. Niestety raz za razem rządy, pod naciskiem “artystów”, czy raczej firm posiadających prawa do dzieł, przedłużają okres ochrony. Ostatnio w Europie – z 50-ciu do 70-ciu lat.
Co więcej! Nawet gdy dane dzieło wejdzie do domeny publicznej, nie przeszkadza to raz na jakiś czas w wycofaniu go z powrotem pod “ochronę” prawa autorskiego; choć przecież autor już nie żyje i argument “dajmy mu zarobić, by obdarzył nas następnymi wspaniałymi dziełami” nie za bardzo ma jak funkcjonować.
Wojna z Radością toczy się więc nawet w obszarze, który teoretycznie powinien być już w zasadzie dla niej niedostępny. Dzieła w Domenie Publicznej to jest właśnie to, co Społeczeństwo miało otrzymywać w zamian za czasowy i ograniczony monopol na rozpowszechnianie i zarządzanie tym dziełem przez autora, czyli za prawo autorskie. Tymczasem ktoś nas z nich okrada. Może to jest właśnie kradzież dzieł?
Dziwna Wojna
Porównywanie irańskiego totalitaryzmu z tym, co serwują nam obecnie rządy w ramach dobrosąsiedzkich stosunków z korporacjami może trącić nieuprawnioną hiperbolą. Wydaje się jednak potrzebne, aby podkreślić wagę problemu. Za chwilę nasza wolność słowa, prywatność, domniemanie niewinności i prawo do sądu mogą być w rękach korporacji.
Pamiętajmy też, że żabę najłatwiej ugotować podnosząc temperaturę stopniowo: nie zauważy i nie będzie próbowała wyskoczyć. Nasze prawa on-line są właśnie gotowane. Stopień po stopniu, krok po kroku, w tajnych negocjacjach i z dala od blasku fleszy, pod płaszczykiem “walki z pornografią dziecięcą” lub “ochrony praw (martwych) autorów” są one nam odbierane i przekazywane w prywatne ręce. Często nawet tego nie zauważamy, a gdy zauważymy – ignorujemy, bo przecież “cóż możemy zrobić”.
Zrobić możemy sporo. Możemy pilnować, by nasi przedstawiciele głosowali na korzyść Obywateli, nie korporacji; możemy wspierać wolną kulturę i Domenę Publiczną, korzystając i promując dzieła dostępne w ich ramach – jeżeli zaś jesteśmy artystami (a często wystarczy do tego aparat), możemy aktywnie poszerzać ich zasoby; możemy monitorować zmiany w prawie i protestować te, które są szkodliwe dla naszych praw i wolności. Czas na rewoltę.
Parafrazując Chomeiniego:
Nie ma żartów w rozrywce. Nie ma humoru w rozrywce. Nie ma radości w rozrywce. Nie może być radości i uciechy w tym, co jest zyskowne
– nie pozwólmy, by stało się to rzeczywistością.