To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.
Pisałem już o kampanii czarnego PR prowadzonej
przez tradycyjnych wydawców podręczników przeciw otwartym zasobom
edukacyjnym, a zwłaszcza przeciwko programowi e-podręcznika. Mówiłem
też o tym na 29C3. Czas podsumować argumenty lobby wydawców – i
konkretne sposoby ich odbicia.
Jak pisałem wcześniej, kluczowe jest zrozumienie, że lobby
przeciwników OZE
sprzeciwia się właśnie “otwartości” – wolnym i otwartym licencjom, na
których e-podręczniki mają być publikowane – jako że podważa modele
biznesowe stosowane przez tradycyjnych wydawców.
Ponieważ jednak otwartość w
edukacji jest tak wspaniałym pomysłem, wydawcy doskonale zdają sobie
sprawę, że nie mogą zaatakować jej bezpośrednio. Zamiast tego zatem
atakują cały program na innych pdostawach.
Poniżej prezentuję argumenty, które spotkałem w ciągu ostatniego roku
i pomysły, jak na nie odpowiadać.
Koszt
Najczęściej stosowanym argumentem przeciwko programowi e-podręczników
jest koszt: stworzenie e-podręczników kosztować ma ogromne pieniądze,
które można by wydać inaczej.
Kiedy jednak spojrzy się na konkretne sumy, sprawa nie jest tak
prosta. Tradycyjne podręczniki nie są takie tanie, jak je wydawcy malują
– zestaw dla jednego ucznia na jeden rok kosztuje ok. 600zł. Przy średnim wynagrodzeniu w
okolicach 3800zł oraz płacy minimalnej na poziomie 1600zł, to nie są
małe pieniądze. Zwłaszcza dla rodzin wielodzietnych.
Cały rynek podręczników w Polsce wart jest zaś około miliarda
złotych.
Mało tego. Rząd polski pomaga biedniejszym rodzinom kupić podręczniki
w ramach tak zwanej wyprawki. Pieniądze przeznaczone na ten cel – i
lądujące przecież ostatecznie w całości w kieszeniach wydawców – to ok.
128 milionów złotych rocznie. Dla porównania, koszt całego programu
pilotażowego e-podręcznika, w ramach którego powstanie 18 podręczników
udostępnionych potem na wolnych licencjach i za darmo, to 46 milionów
złotych.
Raz stworzone, otwarte podręczniki mogą być rozpowszechniane,
drukowane, uaktualniane, remiksowane i ulepszane przez każdego. To
oznacza, że te 46 milionów złotych to koszt jednorazowy. Potem wszyscy
będziemy mogli z nich korzystać nieodpłatnie, w dowolnym celu i
zakresie.
Czego nie można powiedzieć o tradycyjnych podręcznikach wydawców, w
które pompujemy niemal trzykroć więcej rok w rok, nie mając w zamian
materiałów na wolnych licencjach.
Sprzęt
Wielce niefortunnym jest, że program otwartych podręczników w Polsce
nazywany jest programem “e-podręczników”, jako że tworzy to niejasność
co do roli, jaką w nim pełni sprzęt elektroniczny (laptopy, tablety,
czytniki e-booków).
Niepewność, którą bez skrupułów wykorzystuje lobby wydawców, strasząc
ze szpalt gazet kosztami zakupu sprzętu (jakoby pokrywanymi przez
rodziców), jego utrzymania, i powiązanymi z nim problemami – ładowaniem,
kradzieżami, uszkodzeniami, itp.
Sprzęt jednak ma tu znaczenie absolutnie drugorzędne. Głównym i
najważniejszym punktem tego projektu jest otwartość tworzonych
materiałów. To prawda, wersje elektroniczne będą przygotowane, ale każdy
materiał ma mieć przygotowaną wersję gotową do druku, a wszystkie będą
dostępne w otwartych formatach – co oznacza, że nie będzie żadnej
dyskryminacji ze względu na rodzaj sprzętu czy systemu operacyjnego.
Otwarte podręczniki będą dostępne dla uczniów (i wszystkich innych
zainteresowanych) przez Internet, będzie je też można zwyczajnie
wydrukować w szkole, bibliotece czy w domu. Ma to dodatkową zaletę:
uczniowie nie będą musieli obciążać swoich kręgosłupów ciężkimi
zestawami podręczników – argument może wydaje się mało istotny, ale
podnoszony jest raz za razem przez rodziców, nauczycieli i lekarzy.
Najbardziej absurdalnym pseudo-argumentem, z jakim przyszło nam
spotkać się w tej debacie, jest że rzekomo “tablety nie tworzą rynku
wtórnego, a papierowe podręczniki owszem”. Pojawił się on drukiem w
jednym z artykułów wydawców, a jest mija się z prawdą w obu kwestiach.
Nie dość, że wokół
tabletów już powstał aktywny rynek wtórny, to w przypadku
tradycyjnych podręczników – i niemała tu zasługa celowych działań
wydawców, jak wydawanie ćwiczeń i podręcznika w jednym zeszycie – rynek
ten nie ma się najlepiej.
Jakość
Tradycyjny widawcy podręczników twierdzą, że jedynie oni mają
dostępną wiedzę i kompetencje w tworzeniu podręczników niezbędne dla
zapewnienia ich wysokiej jakości, i że żaden podręcznik stworzony w
modelu “crowdsourcingu”
nigdy nie będzie w stanie takiej jakości osiągnąć.
Po pierwsze, program otwartych podręczników w Polsce nie polega na
crowdsourcingu tworzenia podręczników. Zakłada on uczestnictwo 4 uczelni
wyższych jako partnerów merytorycznych oraz udział jednej instytucji
technicznej o nieposzlakowanej opinii jako partnera technologicznego.
Podręczniki mają być tworzone przez ekspertów w danych obszarach, we
współpracy z teoretykami i praktykami edukacji.
Po drugie, otwartość procesu i zasobów może tylko podnieść jakość,
jako że im więcej osób może obserwować i kontrolować proces tworzenia,
tym szybciej
naprawiane będą błędy. Jest to model funkcjonujący z powodzeniem w
środowisku wolnego
i otwartego oprogramowania, którego rosnąca popularność (zwłaszcza w
kręgach naukowych i technicznych) zdaje się potwierdzać jego jakość.
Jest to również model, w którym działa Wikipedia – z dobrymi
wynikami.
Wreszcie, projekty tworzące otwarte zasoby edukacyjne na całym
świecie dowodzą, że crowdsourcing jako model działa i wytwarza wysokiej jakości materiały edukacyjne.
Gdyby wydawcom podręczników faktycznie zależało przede wszystkim na
jakości, sami otworzyli by własne zasoby, wypuszczające ja na otwartych
licencjach, pozwalając na ich szybkie ulepszanie przez dużą społeczność.
Nie robią tego, więc można chyba spokojnie założyć, że – bez
niespodzianek – jakość nie jest ich głównym przedmiotem
zainteresowania.
Nieuczciwe praktyki
biznesowe
Wydawcy twierdzą też, że ten rządowy program stanowi nieuczciwą
praktykę biznesową, wysyłali nawet pisma grożące pozwem
uczelniom wyższym, które rozważały udział w programie.
Analiza prawna tego pisma nie
pozostawia wątpliwości, że twierdzenie takie nie jest w najmniejszym
stopniu uzasadnione. W ogóle groteskowe jest twierdzenie, że program
rządowy może stanowić nieuczciwą praktykę biznesową. Zresztą, wydawcy
byli zaproszeni do wzięcia udziału w programie – odmówili.
Niezależnie jednak od zaangażowania rządu w ten projekt, jeśli
oferowanie darmowych i otwartych zasobów stanowi nielegalną praktykę
biznesową, należało by zamknąć Wikipedię i zwalczyć ruch wolnego i
otwartego oprogramowania – oferują wszak otwarte i darmowe materiały i
rozwiązania, zagrażają zatem pewnym okrzepłym modelom biznesowym.
Wreszcie, prawdziwym powodem powstania tego pisma była próba
zatrzymania projektu otwratych podręczników poprzez zastraszenie
potencjalnych partnerów – gdyby wszystkie wyższe uczelnie potraktowały
je poważnie i odmówiły uczestnictwa w programie z obawy przed
ewentualnym pozwem wydawców, program nie ruszyłby z miejsca. Jest to
praktyka zastraszania i sama w sobie niebezpiecznie balansuje na granicy
nieuczciwej praktyki biznesowej.
Niszczenie rynku
Program e-podręcznika rzekomo zniszczy rynek wart miliard złotych i
spowoduje, że tysiące ludzi straci pracę.
Sam fakt, że jakaś usługa lub produkt zagrażają jakiemuś modelowi
biznesowemu nie jest jednak sam w sobie argumentem przeciwko tej usłudze
czy produktowi. Jest to jasny znak, że należy zająć się poszukiwaniem
nowego modelu biznesowego. Wolne podręczniki na to pozwalają – wydawcy
mogli by, gdyby tylko zechcieli, zbudować nowe modele biznesowe na
wolnych zasobach edukacyjnych. Na przykład mogliby oferować usługę
drukowania ich w wysokiej jakości, albo adaptowania wolnych podręczników
do konkretnych potrzeb konkretnych szkół profilowanych czy instytucji
edukacyjnych.
Dodatkowo wydawcy twierdzą, że zagrożenie tego rynku jest zagrożeniem
dla całej gospodarki, jako że pieniądze wydawane do tej pory na
podręczniki nie będą trafiały do gospodarki (bo rodzice przestaną
kupować podręczniki, korzystając z podręczników wolnych i
darmowych).
Wystarczy jednak chwilę się zastanowić, by dojść do wniosku, że
argument ten nie ma sensu. Pieniądze,
których rodzice nie wydadzą na podręczniki, trafią do gospodarki
inaczej, zostaną wydane na inne towary i usługi. Nikt ich przecież
nie włoży do materaca.
Przemysł IT zgarnie zyski
Ktoś musi stworzyć infrastrukturę, ktoś musi dostać zlecenia na
wsparcie sprzętu i oprogramowania. A zatem cały program to nic innego
jak skok na kasę przez firmy IT, zdaniem wydawców.
Z jednej strony można na to odpowiedzieć argumentem samych wydawców:
czemu chcą oni “niszczyć rynek” (właśnie się rzekomo tworzący) usług
wsparcia IT dla szkół? Czyż oferowanie podręczników niewymagających
takiego wsparcia nie jest “nieuczciwą praktyką biznesową”?.. Jakże łatwo
się wydawcom zaplątać we własnych argumentach.
Jednak wystarczy przypomnieć sobie, że program wolnych podręczników
nie skupia się na przecież sprzęcie, by uświadomić sobie, że argument
ten nie ma najmniejszego sensu. Pieniądze popłyną, to prawda, ale do
autorów wolnych podręczników. I to w ilościach znacznie mniejszych, niż
wydawcy starają sie sugerować.
Na spotkaniach na temat programu wolnych podręczników nie było ani
jednego lobbysty sektora IT. Wydawcy doskonale zdają sobie z tego
sprawę, co oczywiście nie przeszkadza im tego absurdalnego twierdzenia
wygłaszać na forum publicznym. Może nikt nie zauważy…
Centralizacja systemu
edukacji
Ten pseudo-argument obliczony jest na zagranie na emocjach narodu
pamiętającego czasy cenzury i centralnego sterowania, sugerując, że
wolne podręczniki to tak naprawdę metoda wprowadzenia scentralizowanego
systemu edukacji w Polsce.
Problem jednak polega na tym, że od pierwszych lat Wolnej Polski
Ministerstwo Edukacji zatwierdzało i nadal zatwierdza wszystkie
podręczniki. Wolne podręczniki w istocie tylko rozluźnią ten skostniały
system, jako że każdy będzie mógł wziąć udział w ich tworzeniu.
Śmierć książki (i śmierć
kultury)
Dzieci już dziś spędzają zbyt dużo czasu przed ekranami, coraz
trudniej skłonić je do czytania książek. Podręczniki dostępne w wersji
elektronicznej tylko wzmocnią ten trend, prowadząc do śmierci
tradycyjnej książki.
I absurd nad absurdami, który przecież pojawił się drukiem: nasza
kultura to kultura książki; gdy książka umrze, umrze cała nasza
kultura.
Po raz kolejny przypomnijmy sobie więc, że “elektroniczność” wolnego
podręcznika jest drugorzędna, i że wszystkie wytworzone w programie
materiały mają być dostępne w wersjach gotowych do druku.
Jest też pytanie o to, co jest środkiem, a co celem. Dostęp do
informacji, edukacji, wiedzy wydaje się być celem, papierowa książka
jest jedynie środkiem. Czy ten konkretny format przedstawiania i
przekazywania treści umrze, to się jeszcze okaże, lecz już dziś mamy
nowe – i niektórzy powiedzieli by, że lepsze – sposoby przekazywania
słowa pisanego. Można chyba spokojnie założyć, że nasza kultura nie jest
zagrożona.