Przejdź do treści

Pieśni o Bezpieczeństwie Sieci
blog Michała "ryśka" Woźniaka

Internet nie jest problemem!

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Tekst wygłoszony na II Kongresie FLOSS, 07.06.2013; oraz na konferencji CopyCamp 01.10.2013.

Żyjemy w ciekawych czasach. Żyjemy w czasach cyfrowej rewolucji, która zmienia nasz sposób myślenia; przełomu, który zmienia nasze podejście w każdej niemal dziedzinie.

Trudno przecenić rolę opanowania sztuki wytwarzania i korzystania z narzędzi przez naszych praprzodków. Dziś antropologia traktuje to słusznie jako punkt zwrotny w historii ludzkości. Jednak do dziś wszystkie narzędzia, z których korzystaliśmy, i które wytwarzaliśmy, rozszerzały nasze możliwości fizyczne. Mogliśmy mocniej uderzać, dalej miotać, kroić twardsze materiały.

Komputer i Internet to pierwsze narzędzia w historii ludzkości rozszerzające – tak bezpośrednio – nasze możliwości umysłowe! Możemy nieporównanie szybciej i dokładniej liczyć, mieć dostęp do nieprawdopodobnych zasobów informacyjnych i komunikować się z prędkością, które jeszcze dwa pokolenia temu były wyłącznie w sferze fantasmagorii. To jest zmiana cywilizacyjna zachodząca na naszych oczach!

W świecie fizycznym podstawową operacją jest przenoszenie. Gdy coś komuś oddaję, sam to tracę. Gdy chcę to odzyskać, ktoś musi się z tym czymś pożegnać. W świecie cyfrowym podstawową operacją jest kopiowanie. Nawet gdy “przenoszę” plik z dysku na pendrajwa, plik ten jest kopiowany, po czym dopiero kasowany z dysku.

Skopiowanie czegoś w świecie fizycznym jest w najlepszym razie procesem kosztownym, długotrwałym i niedokładnym. W świecie cyfrowym jest najbardziej podstawową operacją, jakiej można dokonać. Co oznacza, że dzielenie się przestaje wiązać się z utratą. To jest kluczowa zmiana, mająca ogromne konsekwencje.

Ta łatwość kopiowania i dzielenia się dały nam ruch wolnego oprogramowania, Wikipedię i wolną kulturę. Dało nam to OpenStreetMap i niezliczoną liczbę innych wspaniałych projektów, w których podstawowym założeniem jest dzielenie się – wiedzą, danymi, efektami swej pracy.

To oznacza jednak, że stare modele biznesowe, oparte na warunkach świata fizycznego, gdzie kopiowanie jest skomplikowane, przestają działać. Podobnie jak model biznesowy twórców powozów przestał działać wraz z pojawieniem się samochodu.

I tragedią naszych czasów jest to, że są ludzie, którzy z tego przyziemnego powodu tę wielką szansę, tę nieprawdopodobną rewolucję w dostępie do wiedzy, do kultury, do informacji – traktują jak problem. Tragedią jest, że zamiast szukać nowych modeli biznesowych, używa się środków technicznych i środków prawnych, by sztucznie w świecie cyfrowym podejmować skazaną na porażkę próbę wprowadzenia zasad ze świata fizycznego: trudnego, kosztownego kopiowania.

Mocno nie zgadzam się z takim podejściem. Poprzednich wynalazków, które zaowocowały porównywalnym skokiem cywilizacyjnym – pisma i druku – nie traktujemy jako problemu. Internet i cyfrowa rewolucja są równie istotne, równie cenne i równie kluczowe, jak te dwie poprzednie rewolucje.

I jest w nich miejsce na biznes! Zamiast ratować producentów powozów, czemu nie zastanowimy się, czy nie można sprzedawać samochodów. Zamiast tworzyć sztuczne bariery swobodnemu przepływowi myśli, idei, informacji, czemu nie zastanowimy się wspólnie, jak w tym nowym, cyfrowym świecie budować nową, cyfrową ekonomię? Nową ekonomię opartą na nowych zasadach, nie zaś próbującą nieudacznie naśladować zasady z innego świata. Nową ekonomię traktującą użytkownika jak partnera, nie jak złodzieja.

Internet nie jest problemem. Internet jest szansą. Skorzystajmy z niej.

Gdzie szukać wolności?

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

W poprzednich tekstach z cyklu “WiOO w NGO” wyjaśniałem, czym jest wolne i otwarte oprogramowanie, oraz pokazałem praktykę korzystania z WiOO w organizacji pozarządowej – na przykładzie FWiOO. Czas zatem dowiedzieć się, jak można wolne oprogramowanie zdobyć!

Jednym kliknięciem…

…można znaleźć i zainstalować wolne oprogramowanie jeśli korzysta się już z jakiejś dystrybucji GNU/Linux – na przykład Ubuntu, openSuSE, Minta czy Fedory. Dystrybucji jest znacznie więcej, ale te cztery można bez zastanowienia polecić każdej organizacji pozarządowej jako dobre rozwiązanie na biurko i na laptopa.

Każda z tych dystrybucji ma wbudowany wygodny system wyszukiwania i instalacji oprogramowania ze sprawdzonego, utrzymywanego przez twórców tej dystrybucji miejsca – zwanego “repozytorium”. Nie zaprzątajmy sobie tym jednak głowy, z punktu widzenia użytkownika istotne jest, że oprogramowanie instalowane w ten sposób jest łatwo dostępne, sprawdzone i bezpieczne. Aktualizacje wszystkich zainstalowanych tak programów są również udostępniane na bieżąco.

Oczywiście nie od razu Kraków zbudowano; choć gorąco polecam takie wyjście, trudno spodziewać się, że z dnia na dzień przerzucimy swoje NGO na nowy system. Nie powstrzyma nas to jednak przed skorzystaniem z dobrodziejstw wolnego oprogramowania!

Katalog Wolnego Oprogramowania

Tak, istnieje katalog wolnego oprogramowania. Prowadzony jest przez Free Software Foundation, amerykańską organizację promującą i wspierającą rozwój wolnych rozwiązań.

W Katalogu znajdziemy nieprzebrane ilości projektów na wolnych licencjach, z podziałem na kategorie i z możliwością zaawansowanego wyszukiwania. Niestety, katalog dostępny jest wyłącznie po angielsku.

Trzeba przy tym też brać pod uwagę, że Katalog utrzymywany jest przez wolontariuszy, a świat wolnego oprogramowania jest niezmiernie bogaty i często się zmienia. Niektóre informacje w Katalogu mogą być zatem nieaktualne – najlepiej więc traktować go jako źródło informacji o tym, jak nazywają się projekty, których szukamy, i gdzie dostępne są ich strony domowe, na których poszukamy już szczegółowych informacji o stanie projektów.

Nieoceniona Wikipedia

Każdy projekt wolnego oprogramowania rozwijany jest osobno. Większość ma swoje strony internetowe, społeczności, materiały dostępne on-line – i rzecz jasna wersje instalacyjne na nie-wolne systemy operacyjne (np. popularne “okienka”) do pobrania. Nie ma niestety jednego miejsca, w którym dostępne były by informacje o wszystkich takich projektach… gdzie zatem ich szukać?

Pierwszym miejscem jest Wikipedia. Zwłaszcza na jej angielskiej wersji znajdziemy rozbudowaną listę pakietów wolnego oprogramowania, z podziałem na kategorie.

Jeżeli szukamy odpowiednika jakiegoś konkretnego zamkniętego oprogramowania (powiedzmy, pakietu office pewnej znanej korporacji), często w samym artykule na jego temat znajdziemy informację o alternatywach (w tym wypadku na przykład LibreOffice czy OpenOffice), wraz z linkami do stron, z których można je pobrać.

W wypadku gdy w samym artykule brak sugestii alternatyw, wystarczy przejść na artykuł dotyczący typu oprogramowania (w naszym przykładzie byłby to [“pakiet biurowy”), by znaleźć wolne i otwarte odpowiedniki. Często dostępne są też artykuły http://en.wikipedia.org/wiki/Comparison_of_office_suites kompleksowo porównujące różne pakiety oprogramowania danego typu (zwłaszcza w angielskojęzycznej Wikipedii).

Szukajcie, a znajdziecie

Jeżeli nadal nie jesteśmy w stanie znaleźć wolnego oprogramowania spełniającego nasze wymagania, zawsze pozostaje… poszukać go w Internecie. Pomoże nam tu każda wyszukiwarka, pomogą nam również portale takie jak Dobre Programy czy SoftPedia – ważne jednak, by zwrócić uwagę na rodzaj licencji. Na portalach tych wolne oprogramowanie występuje często razem z oprogramowaniem typu freeware, a więc darmowym, ale nie-wolnym.

Nie można też nie docenić czynnika ludzkiego. Znajomi informatycy często będą mogli nam bardzo pomóc w doborze wolnego oprogramowania. Wystarczy spytać. Wielu z nich chętnie skorzysta z szansy uwolnienia nas z okowów zamkniętego oprogramowania!

Wojtuś Fatalista i wolność w Internecie

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Wolność w domenie cyfrowej to sprawa poważna – w zasadzie, z dnia na dzień coraz poważniejsza. Wraz z nowymi możliwościami, które daje Internet, pojawiły się nowe zagrożenia. Zagrożenia, które dla większości osób korzystających z Sieci zrozumiałe jedynie przez niedoskonałe analogie.

Z jednej strony walka toczy się o dostęp do informacji na temat szarych użytkowników Internetu. Dostęp, rzecz jasna, dla tych, którzy najwięcej mogą na nim skorzystać – korporacji czy służb. Z drugiej strony, i te pierwsze, i drugie zazdrośnie strzegą dostępu do informacji na swój temat, zasłaniając się interesem państwa czy (o ironio!) prywatnością.

Efektem jest zwiększająca się asymetria informacyjna. Korporacje i służby wiedzą o nas wszystko, my o nich – coraz mniej.

Asymetria ta dotyczy jednak nie tylko informacji. Występuje równie silnie, jeśli nie silniej, w domenie kultury. Przez prawo autorskie rozdmuchane do kuriozalnych rozmiarów (gdy powstawało, dzieła były nim objęte przez 15 lat od publikacji; obecnie to 70 lat po śmierci autora) zwykły obywatel nie może posługiwać się takimi środkami wyrazu, jak koncerny medialne czy korporacje, które stać, by innym korporacjom zapłacić za wykorzystanie wizerunków postaci, na których się wychowaliśmy, do sprzedaży nam produktów, których nie potrzebujemy.

Debaty dotyczące ACTA czy reformy prawa autorskiego dla niewprawnego oka wyglądają na rozgrywki, prowadzone między wielkimi graczami, na które (my, obywatele) nie mamy wpływu, i w których zawsze stoimy na przegranej pozycji. Wojciech Orliński, głośny sceptyk “walki o wolność w Internecie”, twierdzi, że skoro i tak nie mamy jak się bronić w rozgrywce gigantów, należy wspierać “gigantów płacących autorom”.

Uważam, że taki fatalizm i cynizm są nieuzasadnione, a nasza niemoc wynika tylko i wyłącznie z naszego o niej przekonania.

Internet nie jest czarno-biały

Przede wszystkim, obraz koncernów medialnych walczących z korporacjami zarabiającymi na przetwarzaniu treści, który prezentuje Orliński, jest niezmiernie uproszczony.

W wielu sprawach obie grupy współpracują, by zyskać jeszcze więcej przywilejów względem zwykłych śmiertelników. Na przykład obecnie dyskutowana w Stanach CFAA, która – proszę mi wierzyć bądź nie! – spowoduje, że osobom niepełnoletnim grozić będzie sąd i więzienie za sam fakt czytania niektórych (całkiem niewinnych) portali z wiadomościami.

Z naszego ogródka za przykład posłużyć może niesławne porozumienie negocjowane pomiędzy koncernami medialnymi a dostawcami treści w Polsce w sprawie udostępniania danych użytkowników bezpośrednio (bez wyroku sądu) właścicielom treści (czyli koncernom, bo przecież nie twórcom). Po zdecydowanej reakcji GIODO i organizacji pozarządowych zostało na szczęście zarzucone (choć podobne porozumienia zaczęły funkcjonować np. w Stanach).

Takim zakusom trzeba się przeciwstawiać. A jak pokazuje ostatni przykład, wbrew cynikom i fatalistom, przeciwstawiać się można.

Również w wielu sprawach, w których koncerny medialne i korporacje pokroju Google stoją faktycznie po dwóch stronach barykady, istnieją rozwiązania, które – wbrew jednym i drugim – zapewniają maksimum wolności obywatelom (piszę o “obywatelach”, ponieważ “użytkownikiem” się tylko bywa). Świat nie jest czarno-biały (o czym, jestem pewien, większości z Państwa nie trzeba przekonywać), niezależnie od tego, jak gracze po obu stronach (oraz Orliński) próbują przekonać nas, że są to kwestie albo-albo.

Mało tego! Założenia, na których linie takich sporów są budowane, bardzo często okazują się dyskusyjne. Koncerny medialne chcą, by wyszukiwarki cenzurowały linki do stron ułatwiających ściąganie mediów z Internetu. Tyle że jak pokazują badania, drugi obieg kultury – ten niemonetarny, oparty na dzieleniu się – pozytywnie wpływa na zyski! Założenie, że każda ściągnięta kopia to stracona sprzedaż okazuje się anachronizmem.

Szkodliwy fatalizm

Fatalizm Orlińskiego i jemu podobnych można by zignorować, gdyby nie był tak szkodliwy. Wolność w domenie cyfrowej, dostosowanie prawa (autorskiego, retencji danych, regulacji dotyczących neutralności sieciowej, i wielu innych) do czasów i technologii, w celu zapewnienia maksimum wolności coraz bardziej przecież “cyfrowym” obywatelom jest współczesnym odpowiednikiem walki o dostęp do środków produkcji.

Nie możemy dać się zamknąć w paradygmacie maksymalizmu prawnoautorskiego, chroniącego tak naprawde nie artystów (o czym sami artyści mówią!) a pośredników i odbierających nam, obywatelom, możliwość swobodnego korzystania z kultury, w której jesteśmy zanurzeni.

Nie możemy też pozwolić na permanente śledzenie każdego naszego ruchu i profilowanie wszystkich naszych zachowań. Ani na cenzurę treści, do których mamy dostęp, ze względu na interesy tego czy innego koncernu.

W demokratycznym państwie prawa to obywatele powinni być władzą zwierzchnią. Zamiast fatalistów, przekonujących nas o naszej własnej niemocy, potrzebujemy rzeczowej, merytorycznej debaty publicznej nad kwestiami związanymi z wolnością w Internecie.

Czemu uważam, że licencje -ND są zbędne i szkodliwe

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

AKTUALIZACJA: podkreśliłem szkodliwość niekompatybilności licencji typu “bez utworów zależnych” z licencjami wolnymi (w tym innymi licencjami CC); serdeczne podziękowania dla Carlosa Solísa za hiszpańskie tłumaczenie. ¡Gracias!

Są dwa podstawowe rodzaje argumentów za licencjami typu “bez utworów zależnych” (np. licencje Creative Commons z warunkiem -ND czy GNU Verbatim Copying License):

  • pewni autorzy nie życzą sobie, by ich dzieła były modyfikowane, przekręcane, używane w sposób, którego nie akceptują;
  • pewne dzieła (np. wyrażające czyjąś opinię) są w sposób zasadniczy innego typu, niż pozostałe rodzaje dzieł, i powinny pozostawać niezmienione.

Uważam, że oba te argumenty opierają się na założeniach, które są w sposób podstawowy błędne. Uważam, że licencje typu “bez utworów zależnych” są nieskuteczne i przynoszą efekty odwrotne do zamierzanych. Oto dlaczego.

“Nie chcę, by ktoś przekręcił moje dzieło!”

Jesteś autorem i nie życzysz sobie, by Twoje dzieło było modyfikowane lub przekręcane w taki sposób, by przekazywało coś, czego Ty nie chciałeś przekazać. Są tu dwie możliwości:

  • ktoś bierze Twoje dzieło, przekręca je i publikuje pod Twoim nazwiskiem, sugerując, że to Twoja praca i poglądy;
  • ktoś modyfikuje Twoją pracę i publikuje pod swoim imieniem jako dzieło zależne (z uznaniem autorstwa oryginału).

Pierwsza możliwość jest nielegalna niezależnie od licencji! Nikt nie ma prawa twierdzić, że jesteś autorem czegoś, czego nie stworzyłeś; nikt nie ma prawa zmodyfikować Twojego dzieła i twierdzić, że ta modyfikacja to nadal Twoje dzieło. Licencje typu -ND są tu zbędne, prawo autorskie jednoznacznie tego zabrania.

Jeżeli chodzi o drugą możliwość – stworzenie zmodyfikowanego dzieła zależnego, bez błędnego przypisywania autorstwa – moim zdaniem żadne licencyjne obostrzenia nie są tu potrzebne. Zbyt bliskie to jest zwykłej cenzurze: “nie będziesz używał słów moich przeciw mnie”; “nie podoba mi się, co chesz powiedzieć, więc wykorzystam prawo autorskie by Ci na to nie pozwolić”.

Zresztą, tworzenie parodii jest explicite dopuszczalne i chronione przez prawo autorskie. Podobnie prawo do cytatu. Żadna liczba zastrzeżeń “bez utworów zależnych” nic tu nie zmieni – Twoje opublikowane słowa będą użyte niezgodnie z Twoją wolą, czy Ci się to podoba, czy nie.

W tym sensie licencje typu “bez utworów zależnych” są nieskuteczne.

“Pewne dzieła powinny być chronione przed zmianami!”

Ten argument opiera sie na założeniu, że pewne rodzaje dzieł (pamiętniki, dokumentacja, artykuły przedstawiające prywatne opinie) w sposób zasadniczy powinny być chronione przed zmianami i zachowywane tak, jak zostały stworzone.

Przede wszystkim, wszystko co napisałem wyżej ma odniesienie i tu. Takie dzieła i tak nie mogą być “modyfikowane”, każda “modyfikacja” jest w istocie stworzeniem dzieła zależnego, nikt (zgodnie z prawem) nie może twierdzić, że oryginalny autor jest autorem “zmodyfikowanego” dzieła zależnego. Takie prace również mogą być cytowane i parodiowane, niezależnie od ewentualnego warunku “bez utworów zależnych”. Ten warunek jest nieskuteczny.

Warunek ten jednak powstrzymuje innych przed działaniami, które zwykle uznalibyśmy za pożądane. Jak rozwinięcie jakiejś pracy, dodanie lepszych argumentów czy stworzenie bardziej aktualnej wersji. Lub jak tłumaczenie dzieła na inny język, by szerzej krzewić wiedzę i argumenty w nim zawarte. Tego typu działania są pozytywne, ale ludzie, którzy chcieli by je być może wykonać będą zwracać uwagę na licencję, z której dowiedzą się, że nie mają prawa tych działań wykonać…

Co ważniejsze, ten argument zakłada, że jest tylko jeden kontekst, w którym dzieło może być wykorzystane. Np. “esej o wolnym oprogramowaniu” – jako artykuł do przeczytania i czerpania argumentów. Lub “pamiętnik” jako dokument historyczny, opisujący poglądy i dzieje autora.

Dzieła mogą jednak być wykorzystywane w wielu różnych kontekstach, i zwykle tak się właśnie dzieje.

Wystarczy wyobrazić sobie nauczyciela informatyki, który wykorzystuje rzeczony esej o wolnym oprogramowaniu jako materiał edukacyjny, modyfikując go tylko nieznacznie tak, by uczniowie mogli go lepiej zrozumieć, lub wykorzystujący go jako punkt wyjścia dyskusji na zajęciach. “Bez utworów zależnych” nie pozwoliło by na takie użycie.

Artyści często wykorzystują pewne nieartystyczne “materiały” w swych dziełach – za przykład może posłużyć “Fontanna” Duchampa. “Pamiętnik” czy “artykuł przedstawiający opinię” łatwo mogły by zostać wykorzystane w kontekście “artystycznym”, choćby jako źródło tekstów do jakiegoś konkursu elektrybałtów. Przykładem podobnej zmiany kontekstu jest HaikuLeaks.

Jestem pewien, że moglibyśmy znaleźć podobne haiku w dokumentacji GNU, w dokumentach progranmowych FSF, w dokumentacji Linuksa. “Bez utworów zależnych” nie pozwoliło by nikomu na takie wykorzystanie – i twierdzę, że jest to autentyczna strata.

W tym więc sensie klauzule “bez utworów zależnych” są kontrproduktywne.

Zaciemnianie dyskusji

Licencje “bez utworów zależnych” jest też zasadniczo szkodliwa.

Przez nie trudniej wyjaśnić, czym są wolne licencje. Wiele osób jest przekonanych, że dowolna licencja z rodziny CC czy stajni GNU jest licencją wolną. Tymczasem licencje CC-*-ND oraz GNU Verbatim nie mogą być za takie uznawane. Rozróżnienei to jest zarazem kluczowe, jak i trudne do wyjaśnienia.

Licencje te powodują też fragmentację całego korpusu dzieł licencjonowanych na licencjach CC i GNU: pewne takie dzieła (nieraz dystrybuowane w ramach tego samego systemu operacyjnego lub umieszczone w tym samym repozytorium) są licencjonowane w sposób niekompatybilny z pozostałymi dziełami w tym systemie czy repozytorium. Pewne (właśnie te na licencjach “bez utworów zależnych”) nie mogą być modyfikowane czy używane w nowych dziełach, podczas gdy inne – tak.

To powoduje, że sytuacja jest niejasna i utrudnia zarówno wyjaśnienie, czym są wolne licencje, jak i wykorzystanie dzieł na nich rozpowszechnianych.

TL;DR

  • Licencje “bez utworów zależnych” nie chronią przed tym, przed czym chcemy, by chroniły (albo dlatego, że jest to jednoznacznie dopuszczone przez prawo autorskie, albo dlatego, że już samo prawo autorskie tego zabrania);
  • utrudniają jednocześnie robienie rzeczy, które uznawane są za pozytywne lub interesujące;
  • a zarazem utrudniają promowanie wolnych licencji i dzieł na nich rozpowszechnianych.

Wolność nasza codzienna

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

W pierwszym tekście z cyklu WiOO w NGO pisałem o tym, czym w zasadzie jest wolne oprogramowanie. Wiemy już więc o czterech wolnościach, wiemy o możliwości kopiowania i rozwijania wolnego oprogramowania do woli i wedle potrzeb. To wszystko pięknie brzmi, jak jednak wygląda w praktyce?..

WiOO w naszym NGO

Choć być może wielu Czytelnikom trudno będzie w to uwierzyć, Fundacja Wolnego i Otwartego Oprogramowania używa niemal wyłącznie wolnego oprogramowania. Na laptopach, komputerach biurkowych i serwerach mamy wyłącznie GNU/Linuksa (najwięcej Ubuntu), naszym pakietem biurowym jest LibreOffice (choć niektórzy korzystają też z Calligry).

“Niemal”, ponieważ niestety wiele polskich instytucji (z ZUSem na czele) wymusza korzystanie z zamkniętego oprogramowania. Zatem na przykład księgowość FWiOO musi mieć jedną kopię jednego z zamkniętych systemów operacyjnych na potrzeby Płatnika. Jest to jednak sztuczne ograniczenie i staramy się z nim walczyć – tak samo jak walczyli by kierowcy, gdyby drogi publiczne przystosowane były tylko do jednej (i to kosztownej) marki samochodów.

Pracownicy Fundacji nie mają problemów ze swoim otwartym środowiskiem pracy. Co ważne, prawie nikt z kilkunastu osób obecnie pracujących u nas na stałe nie miał z wolnym oprogramowaniem nic wspólnego przed dołączeniem do naszego zespołu! W ofertach pracy nie wymagamy znajomości Linuksa, Ubuntu ani LibreOffice’a, zakładając, że osoba potrafiąca sobie poradzić na komputerze jest w stanie przyzwyczaić się i wdrożyć w pracę przy ich użyciu w parę dni. Jak pokazuje doświadczenie, założenie to się sprawdza.

Okazuje się nawet, że nasi pracownicy doceniają pracę na wolnym oprogramowaniu, dostrzegając braki zamkniętych odpowiedników. Wielu nie wyobraża już sobie pracy niedostępnych w zamkniętym świecie udogodnień – od prostych, jak wiele pulpitów i ułatwione zarządzanie oknami, po kluczowe, jak możliwość instalacji dowolnego z ponad 30 tysięcy wolnych i otwartych programów dostępnych na Ubuntu jednym kliknięciem, bezpiecznie, legalnie i za darmo, wprost z Internetu.

Stojąc na ramionach olbrzymów

Wolne oprogramowanie jest jednak nie tylko naszym codziennym narzędziem pracy, lecz również jest bazą, na której budujemy rozwiązania na potrzeby naszych projektów. Dzięki wolnym licencjom mogliśmy m.in stworzyć Szkolny Remix Ubuntu, używany już z powodzeniem w wielu polskich szkołach i (jak każde wolne oprogramowanie) oferujący nauczycielom niespotykaną w zamkniętym świecie możliwość legalnego skopiowania oprogramowania wykorzystywanego w szkole uczniom, by mogli z niego również korzystać w domu.

Do potrzeb naszych projektów mogliśmy też przystosować wolne i otwarte rozwiązania do tworzenia portali internetowych – tak powstał choćby portal Spinacz czy e-Swoi. Dzięki dostępowi do kodu źródłowego i prawa jego modyfikacji, stojąc na ramionach innych projektów zbudowaliśmy rozwiązanie idealnie dopasowane do naszych potrzeb.

Oprogramowanie bezcenne

Choć z naszej perspektywy wolność dysponowania oprogramowaniem bez sztucznych ograniczeń licencyjnych (oraz budowania na nim wedle potrzeb) jest najważniejszym powodem korzystania z wolnego oprogramowania, nie należy tu zapominać o jego cenie – czy raczej jej braku. Wprawdzie żadna z czterech wolności nie dotyczy bezpośrednio braku opłat, możliwość rozpowszechniania wolnego oprogramowania przez jego użytkowników powoduje, że jest ono najczęściej właśnie darmowe.

Co oznacza, że przez 6 lat działalności na oprogramowanie dla kilkunastu pracowników, kilkudziesięciu trenerów i kilkuset uczestników naszych projektów wydaliśmy w sumie mniej, niż na jedno stanowisko komputerowe. A i to tylko przez nieszczęsnego Płatnika.

Wprawdzie darmowość wolnego oprogramowania jest rzecz jasna najbardziej widoczną i najczęściej przywoływaną zaletą jego stosowania, jednak właśnie cztery wolności powodują, że jest ono rzeczywiście bezcenne.

Nie wszystko korpo co o wolności w Internecie

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Gdy tekst zaczyna się od “bardzo cenię twórczość autora/ki X” można domniemywać, że będzie on polemiką. Tak jest i w tym wypadku – jakkolwiek bowiem bardzo cenię wiele tekstów Wojciecha Orlińskiego (zwłaszcza te dotykające problemu nadzoru w Internecie), to z wieloma jego tezami zgodzić się nie mogę.

Nie mogę się na przykład zgodzić z tezą, że “wolność w Internecie” jest jedynie pustym frazesem, a wszelkie debaty na ten temat są tak naprawdę wyłącznie rozgrywkami między korporacjami.

Po pierwsze dlatego, że sensowność argumentu nie zależy od tego, kto go wygłasza. To, czy (jak pisze Orliński) “Tarkowski cytujący Lipszyca cytującego Lessiga” w istocie zacytował kogoś, czyja praca pośrednio lub bezpośrednio finansowana jest z budżetu korporacji, nie ma specjalnego znaczenia dla jakości i ważkości cytatu.

Nie mówiąc już o tym, że (skoro zaglądamy ludziom do portfeli i na konta) Orliński sam przecież pracuje w korporacji. Ciekaw jestem jak radzi sobie z tą swoją wewnętrzną sprzecznością.

Po drugie, nazywanie mnie “korporacyjnym lobbystą” (co, notabene, zdarza się nie tylko Orlińskiemu) w najlepszym wypadku mogę potraktować jako wyraz niedoinformowania (nigdy nie pracowałem w korporacji; organizacja, którą reprezentuję, nigdy nie była sponsorowana przez korporację), w najgorszym – jako celowy zabieg mający mnie i moje poglądy zdyskredytować.

Fundacja Wolnego i Otwartego Oprogramowania (i ja, jako jej reprezentant) brała w ciągu ostatnich lat udział w wielu debatach dotykających problemu wolności i praw człowieka w dobie cyfrowej. Od Rejestru Stron i Usług Niedozwolonych, przez implementację dyrektywy audiowizualnej oraz krytykowane przez GIODO proponowane porozumienie dostawców treści z dostawcami usług internetowych, aż po ACTA i obecnie kwestię e-podręczników. Zawsze staliśmy po stronie ochrony wolności obywateli.

Podczas tych debat miałem przyjemność ścierać się z korporacjami z dowolnej ze stron zarysowanych przez Orlińskiego – i z dostawcami treści (przy okazji ACTA), i z dostawcami usług internetowych (przy okazji tematu neutralności sieciowej), i ze znienawidzonym przez Orlińskiego (w tym punkcie się zgadzamy) Google (gdy tylko dyskusja schodzi na temat prywatności).

W przeciwieństwie jednak do profesjonalnych lobbystów korporacyjnych nie stoi za mną sztab prawników i nieograniczony niemal budżet. Nierzadko robię to w czasie wolnym, dla idei. Choć może się to Orlińskiemu w głowie nie mieści, są jeszcze ludzie poświęcający swój czas i energię pro publico bono. Znam bardzo wiele takich osób. Często pracują w organizacjach pozarządowych.

Nazywanie ich – i mnie – “korporacyjnymi lobbystami” jest zwyczajnie krzywdzące.

Po trzecie wreszcie, jest to wygodny wytrych, pozwalający Orlińskiemu na całkowite pominięcie kwestii merytorycznych. Zamiast wysilać się i nurkować w niełatwy, skomplikowany temat wolności w nowym i wciąż niezrozumiałym, wciąż zmieniającym się medium, jakim jest Internet (10 lat temu nie było Facebooka, a pierwsze metody mobilnego dostępu do Internetu miały pojawić się w ciągu 1.5 roku), po prostu maluje on wszystkich, których poglądy nie do końca odpowiadają jego wizji świata, jako lobbystów na smyczy i garnuszku korporacji.

A to już jest zwyczajnie niebezpieczne. Potrzebujemy żywej, merytorycznej debaty o prawach i wolnościach w Internecie, politycy zaś wolą pod byle pretekstem zamiatać ją pod dywan. “To i tak są rozgrywki korporacyjne” jest właśnie takim wygodnym pretekstem. Orliński ułatwia tym samym ignorowanie istotnych argumentów, m.in. organizacji pozarządowych, które nie są wszystkie (zapewniam, wiem z pierwszej ręki) słupami korporacji.

Oczywiście mógłbym w tej chwili napomknąć, jak to Wojciech Orliński często nie rozumie technologii – np. przypominając jego tekst o Qr Code’ach, w którym lamentował:

No ale prawo do walnięcia własnego QR albo Taga ma każdy. To znaczy, że nie wiesz z czym się połączysz, gdy to beztrosko wskanujesz na swoim smartfonie. Tam mogą być najpotworniejsze obrzydlistwa
jakby różniło się to w jakiś zasadniczy sposób od linków na stronach internetowych (też wszak nie wiemy, co się pod nimi kryje, póki nie klikniemy).

Sugerowałbym w ten sposób, że jego zdanie w kwestii wolności w Internecie (a zatem silnie związanej z technologią) nie powinno mieć specjalnie dużej wagi.

Było by to jednak zagranie a’la Orliński. Zamiast tego zaproszę go więc do rzetelnej dyskusji.

Chętnie dowiem się na przykład, czy faktycznie uważa, że okres obejmowania prawem autorskim utworów do 70 lat po śmierci autora jest sensowny w dobie cyfrowej, gdy wszak w dobie druku ten okres trwał jedyne 15 lat, i to licząc od daty publikacji.

Chętnie dowiem się, co sądzi na temat wypowiedzi przywoływanego przezeń jako argument na walkę z “piractwem” CD Projectu, że “piracka kopia nie oznacza niesprzedanego egzemplarza”.

Chętnie przeczytam jego zdanie na temat oraz ewentualną merytoryczną krytykę badań (np. rodzimych “Obiegów Kultury” czy tych zleconych przez rząd Szwajcarii) sugerujących, że “piractwo” de facto służy artystom (będąc zwyczajnie darmową promocją).

A może Orliński ma jakieś wyrobione zdanie na temat Nollywood, czyli nigeryjskiego przemysłu filmowego, kwitnącego pomimo (dzięki?) szeroko rozpowszechnionemu “piraceniu” lokalnych produkcji?

Oczywiście wymagało by to zagłębienia się w temat i zrezygnowania z łatwej demagogii “to wszystko korpo”, więc szanse oceniam raczej na niewielkie.

♫ Odpowiadam na e-maile ♫

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Miałem przyjemność współorganizować wizytę Richarda Stallmana w Polsce. Zupełnie niespodziewanym wynikiem tego jest, że dołączyłem do elitarnego klubu osób, którym RMS śpiewał (i nawet nieźle mu wychodziło!).

Co śpiewał? Piosenkę o odpowiadaniu na e-maile. Ponieważ również w moim przypadku jest to bodaj główne zajęcie, postanowiłem przetłumaczyć ją na naszą piękną mowę.

Odpowiadam na e-maile

słowa: Richard M. Stallman, CC-By
muzyka: tradycyjna

Odpowiadam na e-maile
Cały pieski dzień
Odpowiadam na e-maile
Bo pracuję w sposób ten

Palce bolą od pisania,
Ale do poranka trwam;
Już zlewają mi się zdania,
A to tylko porno spam.

Niniejszy wpis dostępny jest na licencji CC-By 3.0 PL

Pierwsza rocznica europejskich protestów Anty-ACTA

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Dziś mija rok od dnia, w którym cała Europa dołączyła do Polski w protestach przeciw ACTA. Od tego czasu mieliśmy okazję słyszeć premiera Tuska przyznającego się do błędu, polityków mówiących, że ACTA jest “passé”, sporo cięzkiego lobbowania w Europarlamencie, w końcu – śmierć ACTA we wspaniałym święcie demokracji.

Debata nad reformą prawa autorskiego jeszcz długo nie będzie zakońćzona, długie lata muszą upłynąć zanim zostanie ono dostosowane do dzisiejszych możliwości technicznych, praktyki społecznej, tego jak kultura jest dziś tworzona, współdzielona i remiksowana przez tysiące, przynosząc radość milionom. Wojna z Radością będzie trwać; prawo autorskie będzie nadużywane; wreszcie, hipokryzja maksymalistów prawnoautoskich stanie się ich własna zgubą…

…Lecz tymczasem radujmy się! Rok temu cała Europa zdecydowała się upomnieć się o swoje prawa, wolności, moc decydowania. Jednym głosem obywatele wszystkich europejskich krajów zakrzyknęli: nie dla ACTA.


Oto hołd dla nich (autorstwa prof. Edwarda Lee).

Nie ma haka na słabe dziennikarstwo?

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Przeczytałem z uwagą artykuł Jacka Harłukowicza Nie ma haka na wrocławskiego hakera? we wrocławskiej edycji portalu Gazeta.pl.

Przeczytałem, i jako haker – członek-założyciel Warszawskiego Hackerspace’a – chciałbym zapytać Szanownego Autora, do czego dokładnie sprowadza się przywoływany w artykule zarzut “hakingu”?

Chciałbym też zapytać, czy Szanowny Autor celowo używa słowa “haker” tam, gdzie właściwym terminem byłby “cracker” lub “internetowy włamywacz”, czy też może wynika to z niewiedzy?

Proszę Państwa! Termin “haker” oznacza zgoła coś innego, niż się mediom wydaje. Odsyłam do Wikipedii:

osoba o bardzo dużych, praktycznych umiejętnościach informatycznych (lub elektronicznych) która identyfikuje się ze społecznością hakerską. Hakerzy odznaczają się bardzo dobrą orientacją w Internecie, znajomością wielu języków programowania, a także świetną znajomością systemów operacyjnych, w tym zwłaszcza z rodziny Unix (GNU/Linux, BSD itp.)."

Wrzucanie ich do jednego worka z internetowymi włamywaczami ma mniej więcej taki sens, jak nazywanie każdego sprawcy napadu na bank “kierowcą”.

Część sprawców napadów na banki jest kierowcami. Stawianie znaku równości między tymi dwoma kategoriami tylko na tej podstawie jest jednak nieuzasadnione i krzywdzące dla kierowców.

Podobnie i tu – stawianie znaku równości między internetowymi włamywaczami a hakerami, tylko dlatego, że obie grupy korzystają z komputerów, jest nieuzasadnione i krzywdzące dla hakerów.

Odsyłam do świetnych reportaży Katarzyny Błaszczyk o hackerspace, hakerach i etosie hakerskim.

Odsyłam również do artykułów Edwina Bendyka: Pomaganie hakowaniem oraz Hakerzy, rycerze wolności. Zwłaszcza ten ostatni doskonale pokazuje jak nieprzemyślane chodzenie “na skróty” przez media było jedną z ważnych przyczyn tragedii Aarona Swartza.

Gdyby nie kreowany przez media obraz hakerów jako pospolitych przestępców (jeśli nie wręcz “cyberterrorystów”), być może nie było by atmosfery przyzwolenia na kompletnie nieproporcjonalne zarzuty w jego sprawie, i być może ten zdolny 26-latek dalej dzielił się z nami swoimi zdolnościami.

A jednak mimo to powstrzymam się przed pokusą nazywania dziennikarzy “mordercami”. Apeluję o odwzajemnienie życzliwości.

Zwalczając czarny PR wokół OZE

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Pisałem już o kampanii czarnego PR prowadzonej przez tradycyjnych wydawców podręczników przeciw otwartym zasobom edukacyjnym, a zwłaszcza przeciwko programowi e-podręcznika. Mówiłem też o tym na 29C3. Czas podsumować argumenty lobby wydawców – i konkretne sposoby ich odbicia.

Jak pisałem wcześniej, kluczowe jest zrozumienie, że lobby przeciwników OZE sprzeciwia się właśnie “otwartości” – wolnym i otwartym licencjom, na których e-podręczniki mają być publikowane – jako że podważa modele biznesowe stosowane przez tradycyjnych wydawców.

Ponieważ jednak otwartość w edukacji jest tak wspaniałym pomysłem, wydawcy doskonale zdają sobie sprawę, że nie mogą zaatakować jej bezpośrednio. Zamiast tego zatem atakują cały program na innych pdostawach.

Poniżej prezentuję argumenty, które spotkałem w ciągu ostatniego roku i pomysły, jak na nie odpowiadać.

Koszt

Najczęściej stosowanym argumentem przeciwko programowi e-podręczników jest koszt: stworzenie e-podręczników kosztować ma ogromne pieniądze, które można by wydać inaczej.

Kiedy jednak spojrzy się na konkretne sumy, sprawa nie jest tak prosta. Tradycyjne podręczniki nie są takie tanie, jak je wydawcy malują – zestaw dla jednego ucznia na jeden rok kosztuje ok. 600zł. Przy średnim wynagrodzeniu w okolicach 3800zł oraz płacy minimalnej na poziomie 1600zł, to nie są małe pieniądze. Zwłaszcza dla rodzin wielodzietnych.

Cały rynek podręczników w Polsce wart jest zaś około miliarda złotych.

Mało tego. Rząd polski pomaga biedniejszym rodzinom kupić podręczniki w ramach tak zwanej wyprawki. Pieniądze przeznaczone na ten cel – i lądujące przecież ostatecznie w całości w kieszeniach wydawców – to ok. 128 milionów złotych rocznie. Dla porównania, koszt całego programu pilotażowego e-podręcznika, w ramach którego powstanie 18 podręczników udostępnionych potem na wolnych licencjach i za darmo, to 46 milionów złotych.

Raz stworzone, otwarte podręczniki mogą być rozpowszechniane, drukowane, uaktualniane, remiksowane i ulepszane przez każdego. To oznacza, że te 46 milionów złotych to koszt jednorazowy. Potem wszyscy będziemy mogli z nich korzystać nieodpłatnie, w dowolnym celu i zakresie.

Czego nie można powiedzieć o tradycyjnych podręcznikach wydawców, w które pompujemy niemal trzykroć więcej rok w rok, nie mając w zamian materiałów na wolnych licencjach.

Sprzęt

Wielce niefortunnym jest, że program otwartych podręczników w Polsce nazywany jest programem “e-podręczników”, jako że tworzy to niejasność co do roli, jaką w nim pełni sprzęt elektroniczny (laptopy, tablety, czytniki e-booków).

Niepewność, którą bez skrupułów wykorzystuje lobby wydawców, strasząc ze szpalt gazet kosztami zakupu sprzętu (jakoby pokrywanymi przez rodziców), jego utrzymania, i powiązanymi z nim problemami – ładowaniem, kradzieżami, uszkodzeniami, itp.

Sprzęt jednak ma tu znaczenie absolutnie drugorzędne. Głównym i najważniejszym punktem tego projektu jest otwartość tworzonych materiałów. To prawda, wersje elektroniczne będą przygotowane, ale każdy materiał ma mieć przygotowaną wersję gotową do druku, a wszystkie będą dostępne w otwartych formatach – co oznacza, że nie będzie żadnej dyskryminacji ze względu na rodzaj sprzętu czy systemu operacyjnego.

Otwarte podręczniki będą dostępne dla uczniów (i wszystkich innych zainteresowanych) przez Internet, będzie je też można zwyczajnie wydrukować w szkole, bibliotece czy w domu. Ma to dodatkową zaletę: uczniowie nie będą musieli obciążać swoich kręgosłupów ciężkimi zestawami podręczników – argument może wydaje się mało istotny, ale podnoszony jest raz za razem przez rodziców, nauczycieli i lekarzy.

Najbardziej absurdalnym pseudo-argumentem, z jakim przyszło nam spotkać się w tej debacie, jest że rzekomo “tablety nie tworzą rynku wtórnego, a papierowe podręczniki owszem”. Pojawił się on drukiem w jednym z artykułów wydawców, a jest mija się z prawdą w obu kwestiach. Nie dość, że wokół tabletów już powstał aktywny rynek wtórny, to w przypadku tradycyjnych podręczników – i niemała tu zasługa celowych działań wydawców, jak wydawanie ćwiczeń i podręcznika w jednym zeszycie – rynek ten nie ma się najlepiej.

Jakość

Tradycyjny widawcy podręczników twierdzą, że jedynie oni mają dostępną wiedzę i kompetencje w tworzeniu podręczników niezbędne dla zapewnienia ich wysokiej jakości, i że żaden podręcznik stworzony w modelu “crowdsourcingu” nigdy nie będzie w stanie takiej jakości osiągnąć.

Po pierwsze, program otwartych podręczników w Polsce nie polega na crowdsourcingu tworzenia podręczników. Zakłada on uczestnictwo 4 uczelni wyższych jako partnerów merytorycznych oraz udział jednej instytucji technicznej o nieposzlakowanej opinii jako partnera technologicznego. Podręczniki mają być tworzone przez ekspertów w danych obszarach, we współpracy z teoretykami i praktykami edukacji.

Po drugie, otwartość procesu i zasobów może tylko podnieść jakość, jako że im więcej osób może obserwować i kontrolować proces tworzenia, tym szybciej naprawiane będą błędy. Jest to model funkcjonujący z powodzeniem w środowisku wolnego i otwartego oprogramowania, którego rosnąca popularność (zwłaszcza w kręgach naukowych i technicznych) zdaje się potwierdzać jego jakość. Jest to również model, w którym działa Wikipedia – z dobrymi wynikami.

Wreszcie, projekty tworzące otwarte zasoby edukacyjne na całym świecie dowodzą, że crowdsourcing jako model działa i wytwarza wysokiej jakości materiały edukacyjne.

Gdyby wydawcom podręczników faktycznie zależało przede wszystkim na jakości, sami otworzyli by własne zasoby, wypuszczające ja na otwartych licencjach, pozwalając na ich szybkie ulepszanie przez dużą społeczność. Nie robią tego, więc można chyba spokojnie założyć, że – bez niespodzianek – jakość nie jest ich głównym przedmiotem zainteresowania.

Nieuczciwe praktyki biznesowe

Wydawcy twierdzą też, że ten rządowy program stanowi nieuczciwą praktykę biznesową, wysyłali nawet pisma grożące pozwem uczelniom wyższym, które rozważały udział w programie.

Analiza prawna tego pisma nie pozostawia wątpliwości, że twierdzenie takie nie jest w najmniejszym stopniu uzasadnione. W ogóle groteskowe jest twierdzenie, że program rządowy może stanowić nieuczciwą praktykę biznesową. Zresztą, wydawcy byli zaproszeni do wzięcia udziału w programie – odmówili.

Niezależnie jednak od zaangażowania rządu w ten projekt, jeśli oferowanie darmowych i otwartych zasobów stanowi nielegalną praktykę biznesową, należało by zamknąć Wikipedię i zwalczyć ruch wolnego i otwartego oprogramowania – oferują wszak otwarte i darmowe materiały i rozwiązania, zagrażają zatem pewnym okrzepłym modelom biznesowym.

Wreszcie, prawdziwym powodem powstania tego pisma była próba zatrzymania projektu otwratych podręczników poprzez zastraszenie potencjalnych partnerów – gdyby wszystkie wyższe uczelnie potraktowały je poważnie i odmówiły uczestnictwa w programie z obawy przed ewentualnym pozwem wydawców, program nie ruszyłby z miejsca. Jest to praktyka zastraszania i sama w sobie niebezpiecznie balansuje na granicy nieuczciwej praktyki biznesowej.

Niszczenie rynku

Program e-podręcznika rzekomo zniszczy rynek wart miliard złotych i spowoduje, że tysiące ludzi straci pracę.

Sam fakt, że jakaś usługa lub produkt zagrażają jakiemuś modelowi biznesowemu nie jest jednak sam w sobie argumentem przeciwko tej usłudze czy produktowi. Jest to jasny znak, że należy zająć się poszukiwaniem nowego modelu biznesowego. Wolne podręczniki na to pozwalają – wydawcy mogli by, gdyby tylko zechcieli, zbudować nowe modele biznesowe na wolnych zasobach edukacyjnych. Na przykład mogliby oferować usługę drukowania ich w wysokiej jakości, albo adaptowania wolnych podręczników do konkretnych potrzeb konkretnych szkół profilowanych czy instytucji edukacyjnych.

Dodatkowo wydawcy twierdzą, że zagrożenie tego rynku jest zagrożeniem dla całej gospodarki, jako że pieniądze wydawane do tej pory na podręczniki nie będą trafiały do gospodarki (bo rodzice przestaną kupować podręczniki, korzystając z podręczników wolnych i darmowych).

Wystarczy jednak chwilę się zastanowić, by dojść do wniosku, że argument ten nie ma sensu. Pieniądze, których rodzice nie wydadzą na podręczniki, trafią do gospodarki inaczej, zostaną wydane na inne towary i usługi. Nikt ich przecież nie włoży do materaca.

Przemysł IT zgarnie zyski

Ktoś musi stworzyć infrastrukturę, ktoś musi dostać zlecenia na wsparcie sprzętu i oprogramowania. A zatem cały program to nic innego jak skok na kasę przez firmy IT, zdaniem wydawców.

Z jednej strony można na to odpowiedzieć argumentem samych wydawców: czemu chcą oni “niszczyć rynek” (właśnie się rzekomo tworzący) usług wsparcia IT dla szkół? Czyż oferowanie podręczników niewymagających takiego wsparcia nie jest “nieuczciwą praktyką biznesową”?.. Jakże łatwo się wydawcom zaplątać we własnych argumentach.

Jednak wystarczy przypomnieć sobie, że program wolnych podręczników nie skupia się na przecież sprzęcie, by uświadomić sobie, że argument ten nie ma najmniejszego sensu. Pieniądze popłyną, to prawda, ale do autorów wolnych podręczników. I to w ilościach znacznie mniejszych, niż wydawcy starają sie sugerować.

Na spotkaniach na temat programu wolnych podręczników nie było ani jednego lobbysty sektora IT. Wydawcy doskonale zdają sobie z tego sprawę, co oczywiście nie przeszkadza im tego absurdalnego twierdzenia wygłaszać na forum publicznym. Może nikt nie zauważy…

Centralizacja systemu edukacji

Ten pseudo-argument obliczony jest na zagranie na emocjach narodu pamiętającego czasy cenzury i centralnego sterowania, sugerując, że wolne podręczniki to tak naprawdę metoda wprowadzenia scentralizowanego systemu edukacji w Polsce.

Problem jednak polega na tym, że od pierwszych lat Wolnej Polski Ministerstwo Edukacji zatwierdzało i nadal zatwierdza wszystkie podręczniki. Wolne podręczniki w istocie tylko rozluźnią ten skostniały system, jako że każdy będzie mógł wziąć udział w ich tworzeniu.

Śmierć książki (i śmierć kultury)

Dzieci już dziś spędzają zbyt dużo czasu przed ekranami, coraz trudniej skłonić je do czytania książek. Podręczniki dostępne w wersji elektronicznej tylko wzmocnią ten trend, prowadząc do śmierci tradycyjnej książki.

I absurd nad absurdami, który przecież pojawił się drukiem: nasza kultura to kultura książki; gdy książka umrze, umrze cała nasza kultura.

Po raz kolejny przypomnijmy sobie więc, że “elektroniczność” wolnego podręcznika jest drugorzędna, i że wszystkie wytworzone w programie materiały mają być dostępne w wersjach gotowych do druku.

Jest też pytanie o to, co jest środkiem, a co celem. Dostęp do informacji, edukacji, wiedzy wydaje się być celem, papierowa książka jest jedynie środkiem. Czy ten konkretny format przedstawiania i przekazywania treści umrze, to się jeszcze okaże, lecz już dziś mamy nowe – i niektórzy powiedzieli by, że lepsze – sposoby przekazywania słowa pisanego. Można chyba spokojnie założyć, że nasza kultura nie jest zagrożona.