To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.
Od czasu wyraźnego wyrażenia przez społeczeństwo Polski i Europy
swojego zdania na temat prawa autorskiego i jego koniecznej reformy
niemal dokładnie 2 lata temu, wszyscy zdają się czekać z zapartym tchem,
co dalej. Politycy z Brukseli w kuluarach (i poza
nimi) przyznają, że czekają na ruch z Polski.
I trudno ich nie zrozumieć, wszak protesty anty-ACTA
zaczęły się w Warszawie; to polski premier pierwszy
przyznał, że ACTA to błąd; to dla polskich polityków jako pierwszych
stało się jasne, że ACTA jest (używając słów posła
Gałażewskiego) “passé”; i wreszcie to m.in. polscy eurodeputowani zaczęli zadawać kłopotliwe
pytania.
We wrześniu wreszcie taki ruch się pojawił. Na konferencji CopyCamp Europoseł Paweł Zalewski zaanonsował śmiały pomysł reformy prawa autorskiego w
UE, po czym już razem z Amelią Andersdotter i Marietje Schaake przedstawił
go oficjalnie w Europarlamencie w listopadzie. I znów zapadła cisza
w temacie.
Aż wreszcie Komisja Europejska ogłosiła
konsultacje na temat reformy dyrektywy InfoSoc – w których notabene
każdy
powinien wziąć udział (czasu jest niewiele, tylko do 05.02.2014; są jednak pomocne narzędzia), zaś Ministerstwo
Kultury i Dziedzictwa Narodowego postanowiło zrobić lokalne konsultacje
w celu wypracowania oficjalnego stanowiska polskiego rządu.
Forum Prawa Autorskiego
Czym jest Forum Prawa Autorskiego? To jeden z efektów zamieszania
wokół ACTA, wcześniej zaś wokół niesławnego
porozumienia, z którego MKiDN wycofał się (o pardon, wcale
nie było autorem ani stroną) po zainteresowaniu
ze
strony GIODO.
MKiDN najwyraźniej uczy się na błędach i nie chce więcej stanąć wobec
zarzutu braku transparentności swoich decyzji – więc stara się je
szeroko konsultować. W tym celu minister
kultury powołał Forum.
Wreszcie organizacje pozarządowe zainteresowane tematem reformy prawa
autorskiego mają szansę na równych prawach wziąć udział w debacie.
Nowe konsultacje, stare
nieporozumienia
V Forum Prawa Autorskiego
dotyczyło:
- zakresu i ochrony praw (terytorialność, linkowanie, rejestr utworów,
okres ochrony, niezbywalność, ochrona/egzekwowanie praw);
- dozwolonego użytku (dozwolony użytek publiczny: biblioteki i
archiwa, użytek edukacyjny i naukowy, korzystanie dla dobra osób
niepełnosprawnych, eksploracja tekstów i danych, treści tworzone przez
użytkowników, dozwolony użytek osobisty i reprografia).
Jeżeli chodzi o stanowisko w tych kwestiach, odsyłam do oficjalnego
stanowiska Koalicji Otwartej Edukacji. Ja chciałbym się skupić na
czym innym.
Nie było to pierwsze spotkanie w sprawie prawa autorskiego, w którym
uczestniczę (i, mam nadzieję, nie ostatnie), mam jednak nieodparte
wrażenie, że choć powtarzamy (“my, otwartyści”) pewne rzeczy od lat,
nadal spotykamy się z brakiem podstawowego zrozumienia (nie śmiem wszak
posądzać o celowe wykrzywianie naszego stanowiska). Widać to było i na
tym Forum, w wypowiedziach wielu uczestników i uczestniczek. Przyjrzyjmy
się najciekawszym…
“Linkowanie
do nielegalnych treści powinno być nielegalne”
Pomysł polega na tym, aby linkowanie
do materiałów naruszających własność
intelektualną prawa na dobrach niematerialnych było samo w
sobie nielegalne. Argument jest taki, że usuwanie takich treści jest
zbyt długotrwałe, trudne i nieskuteczne, więc lepiej zająć się usuwaniem
linków.
Zatrzymajmy się chwilę na terminie “nielegalna treść”, czyli kolejnym zabiegu językowym
mającym na celu zamącenie debaty. Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz: treść
nielegalna to treść, której rozpowszechnianie w każdych warunkach jest
zabronione. Jeśli organizacje
zbiorowego zarządzania twierdzą, że twórczość osób przez nie
reprezentowanych wpada do którejś z kategorii takich treści, może czas
powiadomić prokuraturę…
Jeżeli mówimy o treściach publikowanych nielegalnie (np. bez
uzyskania zgody autora), to mówmy o treściach publikowanych
nielegalnie.
Powiązanym do “nielegalnego linkowania” tematem jest temat
wyszukiwarek internetowych i propozycji, by miały obowiązek usuwać z
treści wyników linki do stron z materiałami umieszczonymi nielegalnie.
Do obu odnoszą się te same argumenty, a więc w
telegraficznym skrócie i między innymi:
- linki spełniają rolę czysto informacyjną, podobnie jak przypisy
bibliograficzne; karanie za wskazywanie jest absurdem;
- usuwanie linków to zamiatanie problemu pod dywan, zamiast
rozwiązania go u źródła;
- osoba linkująca na ogól nie ma możliwości sprawdzić, czy docelowa
treść jest publikowana w zgodzie z prawem, czy nie; czasem status ten
ulega zmianie z czasem;
- rozwiązanie proponowane jest jako konieczne ze względu na
nieskuteczność usuwania materiałów u źródła – ale przecież jeżeli jest
problem z wyegzekwowaniem tego u źródła, będzie identyczny problem z
linkami;
- będzie powodowało poważne problemy dla dzieł na wolnych licencjach,
w tym oprogramowania.
Rozwinięcie tych punktów wydzieliłem do osobnego
wpisu.
“Użytkownicy kultury”
Podział na “użytkowników”
(czy “konsumentów”)
kultury, oraz twórców, jest
tyleż stary, co nieaktualny. Miał być może sens w czasach środków
masowego przekazu, z ich sztywnym podziałem na nadawców i odbiorców. Dziś wystarczy
laptop by dzieło stworzyć, i Internet, by z nim dotrzeć do tysięcy
“odbiorców”.
Kultura read-only
stała się (znów! wreszcie!) kulturą
read-write
. Nie ma możliwości przeprowadzenia ostrego
podziału między “użytkownikami” kultury a “twórcami”. Dziś każdy jest
twórcą, jeśli tylko zechce.
Odpowiedzialność
użytkowników
Obecnie jeśli mam dostęp do danej treści, to mogę ją pobrać i
korzystać z niej w ramach
dozwolonego użytku. Nie muszę się zastanawiać, czy osoba, która mi
tę treść udostępnia, robi to zgodnie z prawem, czy nie.
Propozycja wprowadzenia odpowiedzialności użytkowników w takiej
sytuacji jest obarczona tym samym problemem, co kwestia “nielegalnych
linków”: skąd użytkownik ma wiedzieć, czy dana treść jest udostępniana
legalnie, czy nie, skoro nawet sąd ma czasem problem z
rozstrzygnięciem?
Czy treści udostępniane legalnie mają być jakoś oznaczane? Jeśli
tak, kto ma je oznaczać? Czy ma to robić sam artysta, czy
udostępniający? Jeśli udostępniający, skąd pewność, że nie oznaczy
niezgodnie z prawdą? Jeśli artysta, musiałby mieć kontrolę nad każdą
pojedynczą udostępnianą kopią… a ktoś, kto chciałby udostępnić
nielegalnie, i
tak to zrobi.
A może “użytkownicy kultury” (którzy są też przecież twórcami!)
powinni ograniczać się do konkretnych “legalnych” kanałów? Jeśli tak,
których? Kto je wybiera i na jakiej podstawie? Czy mogę uruchomić własny
taki kanał, np. w postaci bloga, videobloga, podcastu? Jeśli mogę, skąd
moi odbiorcy będą wiedzieć, że jest on “legalny”?..
I wreszcie, jak ścigani mieliby być użytkownicy treści udostępnionych
nielegalnie? Czy organizacje zbiorowego zarządzania proponują
nam model amerykański?..
“Komercyjne
jest wszystko, na czym ktokolwiek może potencjalnie zarobić”
Jest to propozycja zdefiniowania (trudnej do jednoznacznego i ostrego
wytyczenia) granicy między użyciem komercyjnym, a niekomercyjnym w taki
sposób, by de facto każde użycie dzieła w Internecie było
komercyjne. Przecież nawet gdy zupełnie niekomercyjnie wysyłam prywatny
e-mail do członka rodziny, załączając doń jakąś treść (np. plik PDF),
całkiem realnie zarabia na tym mój ISP,
ISP adresata, być może również jakiś ISP po drodze.
Czy jednak chcemy stosować tak szeroką definicję “użycia
komercyjnego”? Przecież wtedy należało by nią objąć również sytuację, w
której umawiam się ze znajomymi na wspólne oglądanie (całkiem legalnie
nabytych) filmów, do czego mamy prawo w ramach dozwolonego użytku –
wszak może na tym zarobić taksówkarz, operator transportu miejskiego,
czy sklep, w którym zaopatrzymy się na wieczór! Mało tego, nawet gdy
oglądam film sam, zużywam prąd, za który przecież płacę. Ktoś na tym
zarabia! Czy oglądanie filmów nawet samemu ma się zatem stać użytkiem
komercyjnym?..
Czy należy zatem również traktować działalność ZAiKSu, ZPAVu, SFP
jako stricte komercyjną? Przecież ktoś może na tym zarobić – prawnicy,
których zatrudniają, chociażby…
Dzieła na
wolnych licencjach, a dzieła niekomercyjne
Jak zwykle pojawiło się też standardowe niezrozumienie tematyki
wolnych licencji. Autorzy dzieł na wolnych licencjach zostali określeni
mianem “twórców, którzy nie chcą zarabiać”.
Ileż razy trzeba tłumaczyć, że dzieło na wolnych licencjach nie musi
automatycznie być dziełem stworzonym pro publico bono? Autor
może zarabiać na mnóstwo sposobów – przez sponsorów, crowdfunding,
tworząc dzieło na zamówienie, czy na reklamach, by wymienić kilka
najbardziej oczywistych.
Są wielkie i małe firmy publikujące swoje produkty na wolnych
licencjach – Intel, Google czy RedHat to tylko najbardziej znane spośród
nich. Pogardliwe stwierdzanie, że wypuszczenie dzieła na wolnych
licencjach automatycznie oznacza, że autor nie chce na nim zarabiać
świadczy w najlepszym wypadku o głębokiej niewiedzy, w najgorszym o
ignorancji lub próbie celowego pominięcia takich twórców.
Bez wątpienia zaś świadczy o braku skromności i podstawowej
rzetelności intelektualnej, które podpowiedziałyby przecież, że być może
metody zarabiania, które się zna, nie muszą koniecznie wyczerpywać
katalogu wszystkich możliwych metod zarabiania na twórczości.
“Pewnym
organizacjom chodzi tylko o darmowy dostęp dla użytkowników”
To jest dość częsty zarzut, który słyszymy zwykle z tych samych ust.
Pan Dominik Skoczek, dawniej dyrektor Departamentu
Własności Intelektualnej i Mediów MKiDN (odpowiedzialny m.in. za
temat ACTA), obecnie zaś reprezentujący Stowarzyszenie Filmowców
Polskich, miał wiele okazji usłyszeć od nas, że wolne licencje skupiają
się na czymś zupełnie innym, niż finanse.
I że wcale nie chodzi o “użytkowników”; dziś każdy jest twórcą.
Nie śmiem zakładać złośliwości ze strony p. Skoczka; z drugiej
strony, gdybym po tylu latach naszych cierpliwych wyjaśnień uznał, że
nadal nie rozumie sedna naszego stanowiska, wystawiłbym się na
zrozumiały zarzut, że p. Skoczka próbuję obrazić…
Zamiast więc domniemywać, skąd nieporozumienie, jeszcze raz
wyjaśniam, że nie chodzi o możliwość darmowej konsumpcji dzieł
kultury, a o możliwość tworzenia. Ponieważ twórczość nigdy nie jest
zawieszona w próżni, twórczość zawsze jest
(powiemy dziś) remiksem, zablokowanie możliwości swobodnego
tworzenia dzieł zależnych na 70 lat licząc od śmierci autora – to
barbarzyński zamach na samą kulturę.
Twórcy publikujący na wolnych licencjach i organizacje domagające
się, by twórczość finansowana z publicznych pieniędzy była dostępna na
wolnych licencjach, domagają się w istocie nie tego, by każdy miał
dostęp, ale by każdy mógł tworzyć bez skrępowania.
“Jedyną
szansa na to, że pieniądze trafią do twórców, są OZZ”
To jest bardzo ciekawa teza, choćby kontekście odpowiedzi, jaką uzyskał Piotr VaGla
Waglowski na zapytanie do
jednego z OZZ-ów dotyczące “możliwości uzyskania wynagrodzenia
autorskiego”:
Wobec bardzo dużej liczby podmiotów uprawnionych do ich utrzymywania
powstaje niebezpieczeństwo znacznej atomizacji wysokości wynagrodzeń
należnych poszczególnym uprawnionym. Ma to bezpośrednie znaczenie także
dla możliwości repartycji, a mianowicie dla wyboru możliwego do
zaakceptowania modelu repartycji zainkasowanych kwot. (…) Reasumując
przeprowadzony wywód w obecnym stanie nie mamy możliwości uczynienia
zadość Pańskim oczekiwaniom.
Nie mam tu lepszego komentarza od samego VaGli
:
Swoją drogą, czy niepłacenie twórcom przez organizacje zbiorowego
zarządzania już samo w sobie można uznać za naruszenie autorskich praw
majątkowych?
Niezbywalne prawo do
wynagrodzenia
Kolejny bardzo niebezpieczny pomysł przemycany pod płaszczykiem
dbania o prawa artystów (dbania oczywiście przede wszystkim przez
organizacje zbiorowego zarządzania). Idea polega na tym, że – ponieważ
artysta jest zawsze w gorszej pozycji podczas negocjowania warunków z
wydawcą czy producentem – należy uniemożliwić zrzeczenie się oraz zbycie
się praw autorskich majątkowych przez artystę. W tej sytuacji za każdym
razem, gdy utwór jest “eksploatowany”, również artysta powinien dostawać
tantiemy.
Tantiemy oczywiście spływałyby do OZZ-ów. Czyli ZAiKS znów próbuje być mądrzejszy od
twórców. Ale to ok, bo przecież “jedyną szansą na to, że pieniądze
trafią do artysty, są OZZ-ty”, prawda?
Niezależnie jednak od tego, do kogo miałyby te tantiemy spływać, sam
fakt ich wprowadzenia spowodowałby, że rozpowszechnianie i
wykorzystywanie dzieł na wolnych licencjach stałoby się niemożliwe –
każdy taki akt obarczony byłby dodatkową opłatą. Niemożliwa stałaby się
Wikipedia, niemożliwe stały by się wolne e-podręczniki.
ZAiKS nie ma najlepszej historii podejścia do dzieł na licencjach z
rodziny Creative Commons, czy na pewno chcą przypominać ten “wypadek
przy pracy”?..
Podsumowanie
Myślę, że doskonałym podsumowaniem tego Forum jest cytat, wygłoszony
przez jednego z uczestników (z niecierpliwością czekam na opublikowanie
nagrań ze spotkania, by móc zlinkować bezpośrednio):
Państwu z organizacji pozarządowych może wydawać się, że chodzi o
jakieś idee – ale tu chodzi o twardą kasę!
No cóż, nic dodać, nic ująć. Czekamy na oficjalne stanowisko MKiDN w
konsultacjach Komisji Europejskiej. Ale nie z założonymi rękami!