Przejdź do treści

Pieśni o Bezpieczeństwie Sieci
blog Michała "ryśka" Woźniaka

Debaty o prawie autorskim ciąg dalszy

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Od czasu wyraźnego wyrażenia przez społeczeństwo Polski i Europy swojego zdania na temat prawa autorskiego i jego koniecznej reformy niemal dokładnie 2 lata temu, wszyscy zdają się czekać z zapartym tchem, co dalej. Politycy z Brukseli w kuluarach (i poza nimi) przyznają, że czekają na ruch z Polski.

I trudno ich nie zrozumieć, wszak protesty anty-ACTA zaczęły się w Warszawie; to polski premier pierwszy przyznał, że ACTA to błąd; to dla polskich polityków jako pierwszych stało się jasne, że ACTA jest (używając słów posła Gałażewskiego) “passé”; i wreszcie to m.in. polscy eurodeputowani zaczęli zadawać kłopotliwe pytania.

We wrześniu wreszcie taki ruch się pojawił. Na konferencji CopyCamp Europoseł Paweł Zalewski zaanonsował śmiały pomysł reformy prawa autorskiego w UE, po czym już razem z Amelią Andersdotter i Marietje Schaake przedstawił go oficjalnie w Europarlamencie w listopadzie. I znów zapadła cisza w temacie.

Aż wreszcie Komisja Europejska ogłosiła konsultacje na temat reformy dyrektywy InfoSoc – w których notabene każdy powinien wziąć udział (czasu jest niewiele, tylko do 05.02.2014; są jednak pomocne narzędzia), zaś Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego postanowiło zrobić lokalne konsultacje w celu wypracowania oficjalnego stanowiska polskiego rządu.

Forum Prawa Autorskiego

Czym jest Forum Prawa Autorskiego? To jeden z efektów zamieszania wokół ACTA, wcześniej zaś wokół niesławnego porozumienia, z którego MKiDN wycofał się (o pardon, wcale nie było autorem ani stroną) po zainteresowaniu ze strony GIODO.

MKiDN najwyraźniej uczy się na błędach i nie chce więcej stanąć wobec zarzutu braku transparentności swoich decyzji – więc stara się je szeroko konsultować. W tym celu minister kultury powołał Forum.

Wreszcie organizacje pozarządowe zainteresowane tematem reformy prawa autorskiego mają szansę na równych prawach wziąć udział w debacie.

Nowe konsultacje, stare nieporozumienia

V Forum Prawa Autorskiego dotyczyło:

  • zakresu i ochrony praw (terytorialność, linkowanie, rejestr utworów, okres ochrony, niezbywalność, ochrona/egzekwowanie praw);
  • dozwolonego użytku (dozwolony użytek publiczny: biblioteki i archiwa, użytek edukacyjny i naukowy, korzystanie dla dobra osób niepełnosprawnych, eksploracja tekstów i danych, treści tworzone przez użytkowników, dozwolony użytek osobisty i reprografia).

Jeżeli chodzi o stanowisko w tych kwestiach, odsyłam do oficjalnego stanowiska Koalicji Otwartej Edukacji. Ja chciałbym się skupić na czym innym.

Nie było to pierwsze spotkanie w sprawie prawa autorskiego, w którym uczestniczę (i, mam nadzieję, nie ostatnie), mam jednak nieodparte wrażenie, że choć powtarzamy (“my, otwartyści”) pewne rzeczy od lat, nadal spotykamy się z brakiem podstawowego zrozumienia (nie śmiem wszak posądzać o celowe wykrzywianie naszego stanowiska). Widać to było i na tym Forum, w wypowiedziach wielu uczestników i uczestniczek. Przyjrzyjmy się najciekawszym…

“Linkowanie do nielegalnych treści powinno być nielegalne”

Pomysł polega na tym, aby linkowanie do materiałów naruszających własność intelektualną prawa na dobrach niematerialnych było samo w sobie nielegalne. Argument jest taki, że usuwanie takich treści jest zbyt długotrwałe, trudne i nieskuteczne, więc lepiej zająć się usuwaniem linków.

Zatrzymajmy się chwilę na terminie “nielegalna treść”, czyli kolejnym zabiegu językowym mającym na celu zamącenie debaty. Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz: treść nielegalna to treść, której rozpowszechnianie w każdych warunkach jest zabronione. Jeśli organizacje zbiorowego zarządzania twierdzą, że twórczość osób przez nie reprezentowanych wpada do którejś z kategorii takich treści, może czas powiadomić prokuraturę…

Jeżeli mówimy o treściach publikowanych nielegalnie (np. bez uzyskania zgody autora), to mówmy o treściach publikowanych nielegalnie.

Powiązanym do “nielegalnego linkowania” tematem jest temat wyszukiwarek internetowych i propozycji, by miały obowiązek usuwać z treści wyników linki do stron z materiałami umieszczonymi nielegalnie. Do obu odnoszą się te same argumenty, a więc w telegraficznym skrócie i między innymi:

  • linki spełniają rolę czysto informacyjną, podobnie jak przypisy bibliograficzne; karanie za wskazywanie jest absurdem;
  • usuwanie linków to zamiatanie problemu pod dywan, zamiast rozwiązania go u źródła;
  • osoba linkująca na ogól nie ma możliwości sprawdzić, czy docelowa treść jest publikowana w zgodzie z prawem, czy nie; czasem status ten ulega zmianie z czasem;
  • rozwiązanie proponowane jest jako konieczne ze względu na nieskuteczność usuwania materiałów u źródła – ale przecież jeżeli jest problem z wyegzekwowaniem tego u źródła, będzie identyczny problem z linkami;
  • będzie powodowało poważne problemy dla dzieł na wolnych licencjach, w tym oprogramowania.

Rozwinięcie tych punktów wydzieliłem do osobnego wpisu.

“Użytkownicy kultury”

Podział na “użytkowników” (czy “konsumentów”) kultury, oraz twórców, jest tyleż stary, co nieaktualny. Miał być może sens w czasach środków masowego przekazu, z ich sztywnym podziałem na nadawców i odbiorców. Dziś wystarczy laptop by dzieło stworzyć, i Internet, by z nim dotrzeć do tysięcy “odbiorców”.

Kultura read-only stała się (znów! wreszcie!) kulturą read-write. Nie ma możliwości przeprowadzenia ostrego podziału między “użytkownikami” kultury a “twórcami”. Dziś każdy jest twórcą, jeśli tylko zechce.

Odpowiedzialność użytkowników

Obecnie jeśli mam dostęp do danej treści, to mogę ją pobrać i korzystać z niej w ramach dozwolonego użytku. Nie muszę się zastanawiać, czy osoba, która mi tę treść udostępnia, robi to zgodnie z prawem, czy nie.

Propozycja wprowadzenia odpowiedzialności użytkowników w takiej sytuacji jest obarczona tym samym problemem, co kwestia “nielegalnych linków”: skąd użytkownik ma wiedzieć, czy dana treść jest udostępniana legalnie, czy nie, skoro nawet sąd ma czasem problem z rozstrzygnięciem?

Czy treści udostępniane legalnie mają być jakoś oznaczane? Jeśli tak, kto ma je oznaczać? Czy ma to robić sam artysta, czy udostępniający? Jeśli udostępniający, skąd pewność, że nie oznaczy niezgodnie z prawdą? Jeśli artysta, musiałby mieć kontrolę nad każdą pojedynczą udostępnianą kopią… a ktoś, kto chciałby udostępnić nielegalnie, i tak to zrobi.

A może “użytkownicy kultury” (którzy są też przecież twórcami!) powinni ograniczać się do konkretnych “legalnych” kanałów? Jeśli tak, których? Kto je wybiera i na jakiej podstawie? Czy mogę uruchomić własny taki kanał, np. w postaci bloga, videobloga, podcastu? Jeśli mogę, skąd moi odbiorcy będą wiedzieć, że jest on “legalny”?..

I wreszcie, jak ścigani mieliby być użytkownicy treści udostępnionych nielegalnie? Czy organizacje zbiorowego zarządzania proponują nam model amerykański?..

“Komercyjne jest wszystko, na czym ktokolwiek może potencjalnie zarobić”

Jest to propozycja zdefiniowania (trudnej do jednoznacznego i ostrego wytyczenia) granicy między użyciem komercyjnym, a niekomercyjnym w taki sposób, by de facto każde użycie dzieła w Internecie było komercyjne. Przecież nawet gdy zupełnie niekomercyjnie wysyłam prywatny e-mail do członka rodziny, załączając doń jakąś treść (np. plik PDF), całkiem realnie zarabia na tym mój ISP, ISP adresata, być może również jakiś ISP po drodze.

Czy jednak chcemy stosować tak szeroką definicję “użycia komercyjnego”? Przecież wtedy należało by nią objąć również sytuację, w której umawiam się ze znajomymi na wspólne oglądanie (całkiem legalnie nabytych) filmów, do czego mamy prawo w ramach dozwolonego użytku – wszak może na tym zarobić taksówkarz, operator transportu miejskiego, czy sklep, w którym zaopatrzymy się na wieczór! Mało tego, nawet gdy oglądam film sam, zużywam prąd, za który przecież płacę. Ktoś na tym zarabia! Czy oglądanie filmów nawet samemu ma się zatem stać użytkiem komercyjnym?..

Czy należy zatem również traktować działalność ZAiKSu, ZPAVu, SFP jako stricte komercyjną? Przecież ktoś może na tym zarobić – prawnicy, których zatrudniają, chociażby…

Dzieła na wolnych licencjach, a dzieła niekomercyjne

Jak zwykle pojawiło się też standardowe niezrozumienie tematyki wolnych licencji. Autorzy dzieł na wolnych licencjach zostali określeni mianem “twórców, którzy nie chcą zarabiać”.

Ileż razy trzeba tłumaczyć, że dzieło na wolnych licencjach nie musi automatycznie być dziełem stworzonym pro publico bono? Autor może zarabiać na mnóstwo sposobów – przez sponsorów, crowdfunding, tworząc dzieło na zamówienie, czy na reklamach, by wymienić kilka najbardziej oczywistych.

Są wielkie i małe firmy publikujące swoje produkty na wolnych licencjach – Intel, Google czy RedHat to tylko najbardziej znane spośród nich. Pogardliwe stwierdzanie, że wypuszczenie dzieła na wolnych licencjach automatycznie oznacza, że autor nie chce na nim zarabiać świadczy w najlepszym wypadku o głębokiej niewiedzy, w najgorszym o ignorancji lub próbie celowego pominięcia takich twórców.

Bez wątpienia zaś świadczy o braku skromności i podstawowej rzetelności intelektualnej, które podpowiedziałyby przecież, że być może metody zarabiania, które się zna, nie muszą koniecznie wyczerpywać katalogu wszystkich możliwych metod zarabiania na twórczości.

“Pewnym organizacjom chodzi tylko o darmowy dostęp dla użytkowników”

To jest dość częsty zarzut, który słyszymy zwykle z tych samych ust. Pan Dominik Skoczek, dawniej dyrektor Departamentu Własności Intelektualnej i Mediów MKiDN (odpowiedzialny m.in. za temat ACTA), obecnie zaś reprezentujący Stowarzyszenie Filmowców Polskich, miał wiele okazji usłyszeć od nas, że wolne licencje skupiają się na czymś zupełnie innym, niż finanse.

I że wcale nie chodzi o “użytkowników”; dziś każdy jest twórcą.

Nie śmiem zakładać złośliwości ze strony p. Skoczka; z drugiej strony, gdybym po tylu latach naszych cierpliwych wyjaśnień uznał, że nadal nie rozumie sedna naszego stanowiska, wystawiłbym się na zrozumiały zarzut, że p. Skoczka próbuję obrazić…

Zamiast więc domniemywać, skąd nieporozumienie, jeszcze raz wyjaśniam, że nie chodzi o możliwość darmowej konsumpcji dzieł kultury, a o możliwość tworzenia. Ponieważ twórczość nigdy nie jest zawieszona w próżni, twórczość zawsze jest (powiemy dziś) remiksem, zablokowanie możliwości swobodnego tworzenia dzieł zależnych na 70 lat licząc od śmierci autora – to barbarzyński zamach na samą kulturę.

Twórcy publikujący na wolnych licencjach i organizacje domagające się, by twórczość finansowana z publicznych pieniędzy była dostępna na wolnych licencjach, domagają się w istocie nie tego, by każdy miał dostęp, ale by każdy mógł tworzyć bez skrępowania.

“Jedyną szansa na to, że pieniądze trafią do twórców, są OZZ”

To jest bardzo ciekawa teza, choćby kontekście odpowiedzi, jaką uzyskał Piotr VaGla Waglowski na zapytanie do jednego z OZZ-ów dotyczące “możliwości uzyskania wynagrodzenia autorskiego”:

Wobec bardzo dużej liczby podmiotów uprawnionych do ich utrzymywania powstaje niebezpieczeństwo znacznej atomizacji wysokości wynagrodzeń należnych poszczególnym uprawnionym. Ma to bezpośrednie znaczenie także dla możliwości repartycji, a mianowicie dla wyboru możliwego do zaakceptowania modelu repartycji zainkasowanych kwot. (…) Reasumując przeprowadzony wywód w obecnym stanie nie mamy możliwości uczynienia zadość Pańskim oczekiwaniom.

Nie mam tu lepszego komentarza od samego VaGli:

Swoją drogą, czy niepłacenie twórcom przez organizacje zbiorowego zarządzania już samo w sobie można uznać za naruszenie autorskich praw majątkowych?

Niezbywalne prawo do wynagrodzenia

Kolejny bardzo niebezpieczny pomysł przemycany pod płaszczykiem dbania o prawa artystów (dbania oczywiście przede wszystkim przez organizacje zbiorowego zarządzania). Idea polega na tym, że – ponieważ artysta jest zawsze w gorszej pozycji podczas negocjowania warunków z wydawcą czy producentem – należy uniemożliwić zrzeczenie się oraz zbycie się praw autorskich majątkowych przez artystę. W tej sytuacji za każdym razem, gdy utwór jest “eksploatowany”, również artysta powinien dostawać tantiemy.

Tantiemy oczywiście spływałyby do OZZ-ów. Czyli ZAiKS znów próbuje być mądrzejszy od twórców. Ale to ok, bo przecież “jedyną szansą na to, że pieniądze trafią do artysty, są OZZ-ty”, prawda?

Niezależnie jednak od tego, do kogo miałyby te tantiemy spływać, sam fakt ich wprowadzenia spowodowałby, że rozpowszechnianie i wykorzystywanie dzieł na wolnych licencjach stałoby się niemożliwe – każdy taki akt obarczony byłby dodatkową opłatą. Niemożliwa stałaby się Wikipedia, niemożliwe stały by się wolne e-podręczniki.

ZAiKS nie ma najlepszej historii podejścia do dzieł na licencjach z rodziny Creative Commons, czy na pewno chcą przypominać ten “wypadek przy pracy”?..

Podsumowanie

Myślę, że doskonałym podsumowaniem tego Forum jest cytat, wygłoszony przez jednego z uczestników (z niecierpliwością czekam na opublikowanie nagrań ze spotkania, by móc zlinkować bezpośrednio):

Państwu z organizacji pozarządowych może wydawać się, że chodzi o jakieś idee – ale tu chodzi o twardą kasę!

No cóż, nic dodać, nic ująć. Czekamy na oficjalne stanowisko MKiDN w konsultacjach Komisji Europejskiej. Ale nie z założonymi rękami!

Jaki kraj tacy Piraci?

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Moja nie najlepsza (mówiąc oględnie) ocena Polskiej Partii Piratów nie jest tajemnicą, również przed jej członkami i działaczami. Zresztą, w ogóle moje podejście do ruchu pirackiego jest ambiwalentne: z jednej strony sporo dobrego zrobił, z drugiej – ta formuła jest już chyba nieco przebrzmiała… ale o tym kiedy indziej.

Od dawna jednym z podstawowych punktów spornych pomiędzy mną a “P3” (jak chcą się nazywać polscy piraci) jest pewien popularny portal społecznościowy. O ile bowiem rozumiem wagę, za przeproszeniem, outreachu – czyli próby trafienia do ludzi tam, gdzie są (a są często przede wszystkim “na fujsie”) – o tyle mocno stoję na stanowisku, że właściwą relacją (jeśli już jakaś musi być) jest promowanie P3 na FB, nie zaś FB na stronie P3.

Gdy ktoś już trafi na Waszą stronę, drodzy Piraci, czemu – ach, czemu? – chcecie ich wyrzucać z powrotem na portal, który jest tak ważną częścią problemów będących (przynajmniej oficjalnie) w samym centrum zainteresowania ruchu pirackiego (prywatności, grodzenia i prywatyzacji Internetu, nadzoru, cenzury, itp.)?

Jest przecież też Diaspora. Proste wyszukiwanie tamże daje dostęp do wielu aktywnych profili Partii Piratów. Często używają też portalu pana Zuckerberga, ale przynajmniej starają się osłabić jego pozycję dając szansę na śledzenie ich poczynań i wchodzenie w interakcje użytkownikom rozproszonych sieci społecznościowych.

Czemu o tym piszę? Ponieważ znajduję jednocześnie ciekawym, śmiesznym i bardzo, bardzo smutnym fakt, że do znajomych na Diasporze dziś dodała mnie Chilijska Partia Piratów, podczas gdy P3 nie ma tam nawet profilu.

TEDx Warsaw Women i prywatność

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Chciałem się wybrać na TEDx Warsaw Women (akurat ten jest dość niedługo), wygląda to na ciekawą imprezę. Niestety, Szanowni Organizatorzy uznali, że:

  1. mają totalnie w nosie wszelkie kwestie prywatności osób, które mogą chcieć się wybrać na to wydarzenie;
  2. czniają po całości osoby, które nie mają konta na pewnej wybranej sieci społecznościowej.

Rejestracja jest wyłącznie przez formularz Google, a bieżące informacje umieszczane są wyłącznie na profilu wydarzenia Facebooku.

W związku z czym serdecznie dziękuję Szanownym Organizatorom za tak jednoznaczny sygnał, że jestem persona non grata na tym wydarzeniu. Nie zamierzam płacić za udział w TEDx swoją prywatnością, swoimi danymi.

Przy tej okazji polecam Szanownym Organizatorom kilka talków w tym temacie na innych TEDxach i TEDach. Na przykład Fat, Dumb, Happy & Under Surveillance Barta Jacobsa oraz Facebook Privacy & Identity - Exploring your digital self Mario Rodrigueza.

Ciekawy jest również talk Christophera Soghoiana o tym, Czemu Google nie ochroni Cię przed Wielkim Bratem, oraz szersze spojrzenie Eli Parisera na to, Co Facebook i Google przed nami ukrywają.

Gdyby Szanowni Organizatorzy TEDx Warsaw Women obejrzeli którykolwiek z tych talków, być może zrozumieliby, czemu wymaganie od potencjalnych uczestników poddania prywatności firmom znanym z wrogiego do niej nastawienia jest, zwyczajnie, “not cool”.

Czy wyciągnęliby wnioski? Trudno powiedzieć, warunkowanie instrumentalne, które stosują te firmy, bywa bardzo skuteczne. Nie tylko na szczury.

Reforma prawa autorskiego na CopyCamp 2013

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Kiedy organizacja od lat walcząca o reformę prawa autorskiego organizuje konferencję wspólnie (m.in.) z ZAiKSem, Google oraz Warszawskim Hackerspace’m, to wiedz, że coś się dzieje. Zwłaszcza jeśli Eben Moglen jest keynote speakerem, zaś na scenie prócz niego zobaczyć można również Jérémiego Zimmermanna oraz wielu polskich “otwartystów” zaangażowanych dawniej choćby w Anty-ACTA.

CopyCamp nie rozczarował.

Można było posłuchać przedstawiciela Google, który mówiąc o otwartej innowacji narzekał na to, jak Amazon komplikuje życie użytkownikom Kindle’a, i jak to wszystko jest wina UE – dosłownie chwilę po tym, jak Eben postawił pytanie o to, jak wyglądałby wiek XX, gdyby “książki mogły raportować kto je czyta do centralnych władz”.

Można też było posłuchać lobbysty ZAiKSu, zwolennika rozszerzania praw autorskich, próbującego uczyć Ebena na czym polega ruch wolnego oprogramowania i wolne licencje na kulturę (najlepsze fragmenty: wolne oprogramowanie jest ruchem przeciwko prawom autorskim; licencje Creative Commons zostały stworzone przez użytkowników by zmusić artystów do oddawania za nic swoich dzieł i swoich praw).

Można było posłuchać prezentacji o historii prawa autorskiego, o głównym wyłączniku Internetu, skomplikowanymi relacjami pomiędzy prawem autorskim a prywatnością, i wielu, wielu innych (w tym mojej, o tym, że Internet nie jest problemem).

Jedna rzecz była jednak trudna do przewidzenia: to, mianowicie, że najważniejszą prezentację wieczoru wygłosi polityk. I że będzie to…

…Prezentacja, na którą Europa czekała 1.5 roku

Po protestach Anty-ACTA i głosowaniu odrzucającym to porozumienie 04.07.2012, oczywistym zdawało się, że nadszedł wreszcie czas na reformę prawa autorskiego. Lud przemówił, politycy usłyszeli – albo przynajmniej sprawiali takie wrażenie.

Wydawało się równie oczywistym, że – podobnie jak w przypadku protestów Anty-ACTA, które zaczęły się w Polsce; i podobnie jak w przypadku woli politycznej odrzucenia ACTA, której wyraz dał premier Tusk swoim listem do głów innych państw – to właśnie Polski polityk powinien rozpocząć tę dyskusję.

Długo na to czekaliśmy, ale chyba się doczekaliśmy: Paweł Zalewski, polski europoseł, ogłosił na CopyCampie, że zaproponuje pan-europejską reformę praw autorskich (tak, jakość jest jaka jest), mającą 4 zasadnicze punkty:

  • skrócenie czasu obejmowania dzieł prawem autorskim do 50 lat po śmierci autora (minimum przewidziane traktatem TRIPS);
  • wprowadzenie tak zwanej “otwartej normy dozwolonego użytku” w UE;
  • legalizacja niekomercyjnego remiksu;
  • usunięcie sankcji karnych za naruszenia, legalizację niekomercyjnego dzielenia się kulturą.

Na prośbę p. Zalewskiego miałem przyjemność (w imieniu FWiOO) przesłać uwagi do tej propozycji, razem z przedstawicielami kilku innych polskich organizacji pozarządowych opowiadających się za reformą prawa autorskiego. Musze przyznać, że jest dość bliska temu, co uznałbym za rozwiązanie jednocześnie dobre i możliwe do wprowadzenia w przewidywalnej przyszłości, w ramach obowiązujących nas umów międzynarodowych (m.in. TRIPS i Konwencji Berneńskiej).

Prace nad ostateczną formą propozycji trwają w biurze posła Zalewskiego, i mają zostać zaprezentowane w listopadzie w Brukseli. Niemal na pewno będą zakładały zmiany dyrektywy InfoSoc. Możemy więc nareszcie mieć nadzieję, że pojawił się polityk zainteresowany tym tematem.

W którym wzywam posłów i posłanki Solidarnej Polski do zagwarantowania obywatelom Internetu wolnego od inwigilacji

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Temat filtrowania pornografii (tym razem “zwykłej”, nie tylko dziecięcej) wraca jak bumerang. Trudno powiedzieć, czy posłowie i posłanki Solidarnej Polski dopiero odkryli, że w Internecie znaleźć można pornografię, czy też nie mogą się od niej oderwać i stwierdzili, że sami sobie z tym uzależnieniem nie poradzą.

Niezależnie od przyczyn, posłanki i posłowie Solidarnej Polski postanowili, ni mniej ni więcej, tylko uchwałą “zobowiązać Ministra Administracji i Cyfryzacji do zagwarantowania rodzicom prawa do Internetu bez pornografii”.

Im głębiej ryś zaglądał do projektu, tym bardziej sensu w nim nie było

Sam tytuł jest już doskonały – wszak zwykle w tego typu propozycjach chodzi o dzieci. A tu proszę, tytuł sugeruje, że posłowie i posłanki martwią się o rodziców, którzy (jak domniemywam) sami zapanować nad swoim uzależnieniem od pornografii nie mogą. Odpowiedź na pytanie czy posłowie i posłanki wniosek ten wysnuwają na podstawie własnego doświadczenia zostawię do rozważań samodzielnych.

Lektura tego dokumentu jest fascynująca! Ja na przykład nie wiedziałem, że “pornografia (…) według szacunków generuje nawet do 30% całego ruchu w Internecie”. Szczerze powiedziawszy sądziłem, że znacznie, znacznie więcej, ale co ja tam wiem, administrowaniem sieciami zajmowałem się na Politechnice Warszawskiej tylko kilka marnych lat. Dyskutować mi z tym nie wypada. Że liczba jest wzięta z sufitu (zacytowanie jakiegokolwiek źródła jest przecież poniżej godności poselskiej) to nieistotne, bo wzięta z sufitu jest osobiście przez posłów i/lub posłanki!

Mało tego, okazuje się, że “wartość rynku pornograficznego w Internecie szacuje się na blisko 5 mld. dolarów”, którą to liczbę podpiera znów tylko (i aż!) autorytet poselski. Kurczę, “5mld. dolarów” to szmat kasy, może zamiast blokować warto opodatkować, podreperować budżet? Niby Solidarna Polska deklaruje solidaryzm gospodarczy (jak czytam na solidarnopolskiej stronie Wikipedii; nie jestem posłem, źródła podawać mi wypada), a tu proszę – taki kwiatek i wrogość wobec przedsiębiorców, ciężką pracą na chleb zarabiających.

Idźmy jednak dalej – “mając na uwadze, że strony pornograficzne w Internecie są z łatwością dostępne, także dla dzieci”… Ok. Czyli jednak chodzi o dzieci, których “średni wiek pierwszego kontaktu z takimi stronami wynosi 11 lat”. Notabene ciekaw jestem jaki był wiek pierwszego kontaktu posłów i posłanek Solidarnej Polski z zupełnie nieinternetowymi “świerszczykami”…

Szczęśliwie dalej jest trochę lepiej: “w opinii lekarzy seksuologów kontakt z pornografią na wczesnym etapie rozwoju seksualności człowieka wywołuje szereg negatywnych skutków, w tym wypaczone postrzeganie sfery seksualnej a tak że zwiększenie liczby przypadków napastowania seksualnego w szkołach”. Solidarna Polska dostrzega problem z edukacją seksualną w tym kraju? Być nie może! Jeszcze posłuchają w takim razie seksuologów również w zakresie konieczności wprowadzenia edukacji seksualnej do polskich szkół, i dopiero będzie draka!

Potem jednak znów jest gorzej, bo ponieważ “dotychczasowe rozwiązania techniczne, w tym programy kontroli rodzicielskiej, okazują się nieskuteczne, gdyż wymagają od rodziców wiedzy informatycznej a także są odpłatne, a w efekcie nie są powszechnie stosowane”. Po pierwsze, żadne rozwiązanie informatyczne nie będzie tu w 100% skuteczne, jest za dużo metod ich obchodzenia – niezależnie od tego, czy jest ono zaimplementowane na poziomie komputera domowego, czy sieci szkieletowej. Po drugiej, warto by posłom i posłankom zrobić szkolenie z przeszukiwania Internetu, na przykład w poszukiwaniu “darmowego oprogramowania kontroli rodzicielskiej”.

Zakończmy jednak pozytywnym akcentem! *"[chwili obecnej rodzice pozbawieni są możliwości zapewnienia swoim dzieciom bezpiecznego korzystania z Internetu, to jest Internetu bez pornografii"*, co oznacza, że wszystkie inne prawdziwe i wyimaginowane zagrożenia zostały już z Internetu usunięte. Szampan i [http://www.urbandictionary.com/define.php?term=kudos kudosy](W]) all around!

Konkret!

To był jednak tylko wstęp, ponieważ dochodzimy tu w lekturze do magicznych słów “uchwala co następuje” i konkretnych rozwiązań, zaproponowanych przez posłów i posłanki Solidarnej Polski w ich niezgłębionej mądrości. Jakież to środki zaproponowali, zatem?

To warto zacytować w całości…

  1. Sejm Rzeczypospolitej Polskiej wzywa Ministra Administracji i Cyfryzacji do przygotowania rozwiązań technicznych i prawnych, które zagwarantują rodzicom prawa dostępu do sieci internetowej wolnej od pornografii.
  2. Rozwiązania te powinny uwzględniać następujące wytyczne:
  1. Każda osoba powinna mieć prawo żądania od dostawcy usług internetowych blokowania przesyłania treści o charakterze pornograficznym;
  2. Dostawca usług internetowych powinien być odpowiedzialny za opracowanie skutecznych filtrów, które umożliwią blokowanie przesyłania treści o charakterze pornograficznym;
  3. Dostawca usług internetowych jest zobowiązany do zapewnienia prawa do Internetu bez pornografii nieodpłatnie.
  1. Minister Administracji i Cyfryzacji przedstawi projekt rozwiązań technicznych i prawnych w ciągu 6 miesięcy od dnia podjęcia niniejszej Uchwały.

Słowem “tak naprawdę, to nie wiemy jak to zrobić; niech to zrobi MAiC i ISP, i niech zapłacą za to ISP”.

Tu jednak należy się uznanie, bowiem brak wiedzy technicznej posłowie i posłanki Solidarnej Polski nadrabiają doskonałym zmysłem politycznym. Raz, że tak zbudowana uchwała (jeśli by jakimś zrządzeniem losu przeszła) przerzuca całą robotę na MAiC i koszty na ISP, to jeszcze zmusza MAiC (bo przecież nie posłów i posłanki!) do przeprowadzenia niełatwych konsultacji społecznych przygotowanego projektu cenzury Internetu, będących zwyczajnie polem minowym (jak wiemy po RSiUN i ACTA). A w razie porażki winę ponosi oczywiście MAiC, bo to zły projekt był.

I smaczek na koniec: nigdzie, w ani jednym punkcie całej tej uchwały, nie jest zdefiniowane, czym jest pornografia. Co oznacza, że razem z RedTube zablokowane mogą być Wikipedia czy strona Muzeum Narodowego.

Na poważnie o pornografii

A teraz kilka zdań na poważnie. Dostęp dzieci do pornografii w Internecie jest problemem, który wymaga rozwiązania, z tym nie ma dyskusji.

Tym rozwiązaniem nie jest jednak wprowadzanie cenzury prewencyjnej w Internecie – jest to nieekonomiczne, technicznie nie do zrobienia, i przede wszystkim rodzi podstawowe zastrzeżenia względem ochrony praw podstawowych: wolności słowa, tajemnicy korespondencji, poszanowania prywatności.

Jak pokazuje przykład choćby brytyjski (czy też nasz Beniamin) filtry takie będą nadużywane, ich zakres będzie rozszerzany, by obejmował inne tematy, inne treści. Stworzenie takiego narzędzia raz będzie oznaczało, że każdy następny rząd może go użyć choćby do walki politycznej…

Poza tym, nie jest możliwe wprowadzenie cenzury Sieci bez wprowadzenia inwigilacji Internautów – nie można cenzurować ruchu, którego się nie czyta, podobnie jak nie da się cenzurować poczty nie otwierając jej.

Właściwą metodą podejścia do problemu jest edukacja. Edukacja seksualna i medialna dla dzieci i młodzieży. Edukacja dla rodziców na temat dostępnych metod blokowania ich pociechom dostępu do stron pornograficznych, w tym na temat rozwiązań dostępnych na wolnych licencjach i za darmo.

Sam sobie winien

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Scenariusz jest zadziwiająco powtarzalny: dziewczyna zostaje zgwałcona, często w jakimś odosobnionym miejscu i/lub po zmroku; z takich czy innych względów sprawa nabiera medialnego rozgłosu; wreszcie jakiś polityk (zaskakująco często jest to mężczyzna) zauważa, że jest to tragedia i nikt dziś nie może czuć się bezpiecznie, ale z drugiej strony powinna była to przewidzieć, gdyby może nie biegła po zmroku, lub ubrała się inaczej, lub nie była sama… Słowem, jakaś wersja “sama sobie winna”.

I zaczyna się zabawa. Obrończynie praw kobiet wytykają (słusznie) politykowi, jak bezduszna i obraźliwa jest jego wypowiedź, oraz że wywoływanie poczucia winy w ofierze jest zwyczajnie nieludzkie i nie powinno mieć miejsca.

Natychmiast pojawia się ktoś z bardziej prawej strony broniący polityka i jego wypowiedzi przed “histerycznym” atakiem, niczym przecież nie uzasadnionym, bo wszak wszyscy wiemy, że to tylko zdrowy rozsądek – “samotna kobieta nie powinna po zmroku” i tak dalej.

I to jest właśnie ten moment, w którym mam nadzieję kiedyś usłyszeć jak obrończynie praw kobiet (miast wdawać się w polemikę) chłodno pointują: “polityk powinien był to przewidzieć; sam sobie winien”.

Kłamstwa, kłamstwa, i analityka

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

UWAGA: w końcu zainstalowałem analitykę na niniejszym bragu.

A teraz odprężamy się i oddychamy głęboko. Liczymy do 10. Odkładamy widły. I czytamy dalej.

  • nie, nie używam i nigdy używać nie będę Google Analytics; wszystkie pliki, czcionki, arkusze stylów, obrazki, do których niniejsza strona bezpośrednio się odwołuje były, są i będą lokalnie hostowane – co oznacza żadnych Google/Yahoo/Bing/Cokolwiek Webfonts, żadnych zewnętrznych skryptów JS, żadnego zewnętrznegi czegokolwiek;
  • nie, nie ustawiam żadnych ciasteczek; śledzę wizyty wyłącznie po stronie serwera, bezpośrednio z silnika braga; nie mam żadnej możliwości śledzenia powracających odwiedzających, nie mam zresztą zamiaru tego robić – codzienna statystyka wejśc i dane geograficzne w zupełności mi wystarczają;
  • nie, nie używam JavaScriptu na tej stronie; obecnie oraz w przewidywalnej przyszłości strona ta pozostanie wolna od skryptów JS; możecie zresztą to sprawdzić sami w kodzie.

Korzystam z Piwika, hostowanego lokalnie. Działa wyśmienicie, nietrudno go było postawić i jeszcze łatwiej zaimplementować na stronie – a posiada wszystko, czego potrzebuję (a nawet więcej).

Statystyki

No dobra, czas na trochę statystyk!

  • co dzień mam ok. 2000 wizyt i ok. 7000 pojedynczych odsłon; efekt wow jest tu silny…
  • jak na razie w najbardziej ruchliwy dzień miałem 4412 wizyt i 14151 pojedynczych odsłon (dzień po tym, jak link do mojego wpisu pojawił się na Slashdocie);
  • 15% odwiedzających korzysta z Linuksa, kolejne 34% – “inne systemy operacyjne” (cokolwiek by to miało znaczyć);
  • Firefox jest najpopularniejszą przeglądarką (28% odwiedzających); Chrome, niestety, jest zaraz za nim (25%; doprawdy, nawet po PRISM ludzie nie przerzucili się na Chromium?..);
  • co ciekawe, nie ma wyraźnych różnic w liczbie wizyt/odsłon pomiędzy porami dnia i nocy…
  • …co prawdopodobnie powiązane jest z faktem, że odwiedzający przybywają ze wszystkich zakątków świata (no, z wyjątkiem Antarktydy)l
  • większośc odwiedzających wydaje się pochodzić ze Stanów Zjednoczonych, z Francją na drugim miejscu i Polską na trzecim; z nieco zaskakujących statystyk – miałem już ok. 1200 wizyt z Chin.

Przy okazji, jeśli ktoś miałby ochotę przetłumaczyć którykolwiek z wpisów na jakikolwiek język, proszę się nie krępować! Jestem niezmiernie szczęśliwy, że dzięki Carlosowi i Laurze mogłem uruchomić hiszpańską wersję strony – dziękuję Wam serdecznie! Oczywiście wszelkie kolejne tłumaczenia i kolejne języki zawsze mile widziane.

Ale wracając do statystyk – pytanie, które jest na ustach każdego: najpopularniejsze wpisy!

Wygląda też na to, że mam ok. 120 pobrań kanału RSS i 170 kanału Atom dziennie. Nie mam jednak jak sprawdzić, na ilu subskrybentów się to przekłada.

Co to wszystko znaczy?

Przede wszystkim pamiętajmy, że to statystyki jedynie z jednego miesiąca. To wszystko będzie się jeszcze zmieniać w czasie.

Aczkolwiek mimo wszystko te liczby są bardzo podnoszące na duchu. 2 tysiące odwiedzających? 7 tysięcy odsłon? Wow. Miałem nadzieję na może kilkadziesiąt, góra! Cieszę się, że moja pisanina jest dla kogoś interesująca. Postaram się trzymać poziom.

Najkrótsza debata publiczna o cenzurze Internetu

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Wczoraj miałem okazję zabrać głos (w Połączeniu) w najkrótszej na świecie debacie publicznej o cenzurze w Internecie.

Rano minister Biernacki najwyraźniej odkrył, że w Internecie jest pornografia (witamy w Internecie, Panie Ministrze; fajnie, że Pan dołączył, szkoda, że tak późno), i opowiedział się za skopiowaniem brytyjskiego rozwiązania cenzurowania pornografii (w ogóle, nie tylko dziecięcej), a już wieczorem premier Tusk i minister Boni już jednoznacznie cały pomysł odesłali do lamusa.

W międzyczasie zaś organizacje pozarządowe zaangażowane we wszystkie poprzednie zamieszania wokół pomysłu cenzurowania Internetu zostały zalane falą zainteresowania ze strony mediów. I brytyjskie rozwiązanie, i wypowiedź ministra Biernackiego komentowały w nich w sposób dość niedwuznaczny.

Oczywiście podawane były argumenty merytoryczne, niezmienne od lat: cenzura nie działa; cenzura nie rozwiązuje problemu, a jedynie go ukrywa; cenzura niesie ogromne zagrożenia dla wolności słowa i prywatności; i tak dalej. Ale pojawiła się również smutna konstatacja, że ten sam rząd raz za razem wpada na ten pomysł, i raz za razem musimy wracać do tej dyskusji, która już tyle razy przetoczyła się przez nasze media w ciągu ostatnich 4 lat.

Tak jakby sprzeciw społeczny wyrażony wobec RSiUN, cenzury pornografii dziecięcej przy okazji unijnej dyrektywy o zwalczaniu seksualnego wykorzystywania dzieci czy ACTA niczego naszej klasy politycznej nie nauczył.

Konstatacja, jak się okazuje (ku zaskoczeniu również niżej podpisanego) niesłuszna.

Nauka nie idzie w las

Nie zablokujemy dostępu do legalnych treści, nawet jeśli estetycznie czy etycznie nam nie odpowiadają
premier Donald Tusk, 26.07.2013

Chciałbym, abyśmy znaleźli rozwiązania, które są skuteczne i nie spowodują poczucia zagrożenia, że my jako użytkownicy internetu jesteśmy śledzeni. Albo że ktoś przez pomyłkę ograniczy naszą aktywność internetową. (…) Samo zablokowanie nie usuwa treści.
minister Michał Boni, 26.07.2013

Chapeau bas! Okazuje się, że lata merytorycznej dyskusji nad tego typu pomysłami nie poszły w las, przynajmniej w odniesieniu do ministra administracji i cyfryzacji oraz premiera RP. To daje nadzieję na przyszłość.

Być może następnym razem gdy jakiś minister odkryje ze zgrozą, że w Internecie jest pornografia i że może ona mieć negatywny wpływ na młodzież, zanim wyjdzie z “rewolucyjnym” pomysłem ocenzurowania wszystkim okna na świat – zwyczajnie spyta kolegów i koleżanki z innych resortów (Ministerstwo Zdrowia? Ministerstwo Edukacji Narodowej? Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji?), czy nie ma lepszych i sensowniejszych metod.

A Wielka Brytania i inne kraje uznawane za demokratyczne mogły by wreszcie ogarnąć swoją klasę polityczną, by nie podsuwała naszej durnych pomysłów.

Dostępny jest markup wszystkich postów

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Dzięki sugestii Sama ‘samthetechie’ Carlisle’a można już pobrać źródła każdego wpisu na tym bragu: wystarczy dodać .src do jego adresu (lub kliknąć elegancki odnośnik src pod jego tytułem).

Markup jest uproszczonym WikiFormatowaniem Traca – lubię je za prostotę, przejrzystość i łatwość edycji. Tak, znacznie preferuję toto niż Mardown. Wszystkie wersje każdego wpisu generowane są na bieżąco (po czym keszowane) z tego markupu.

Parser pisałem sam, a jeśli jesteście zainteresowani szczegółami technicznymi, zapraszam do zajrzenia do repozytorium. Najciekawszymi w tym kontekście plikami były by:

Kultura wolna i legalna

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.

Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Na Festiwalu Open’er, na którym byliśmy w trzy organizacje (Fundacja Wolnego i Otwartego Oprogramowania, Fundacja Nowoczesna Polska, portal Wolna Kultura) pojawiła się unikalna szansa przeprowadzenia debaty między nami a założycielką fundacji Legalna Kultura, p. Kingą Jakubowską.

Rzadko się taka możliwość zdarza. Legalna Kultura patrzy na nas trochę jak na “ideologów złodziejstwa” (by zacytować zadeklarowanego wroga wolnej kultury p. Macieja Strzembosza, pozwanego zresztą za to określenie); my zaś zwykliśmy spoglądać na Legalną Kulturę jak na front wielkiego biznesu, próbującego ograniczyć prawa uczestników kultury by wycisnąć z nich jeszcze wyższe zyski, zresztą kosztem również samych artystów.

Muszę przyznać, że było to doświadczenie ze wszech miar ciekawe. Przede wszystkim okazało się, że jest więcej punktów, w których się zgadzamy, niż tych, w których się różnimy; mamy po prostu inaczej położone akcenty. Ale po kolei.

Gdzie się różnimy

Legalna Kultura zarzuca nam manipulowanie opinią publiczną uproszczonymi hasłami typu “masz prawo kopiować książki” czy “możesz dzielić się muzyką” bez uściślenia, że chodzi o dozwolony użytek osobisty i że (zgodnie z Ustawą o Prawie Autorskim) użytek ten “nie może godzić w słuszny interes tworcy”.

Pytanie jednak, czym jest ten “słuszny interes twórcy” i do jakiego stopnia powinien być on przedkładany nad słuszny interes uczestników kultury polegający na dostępie do tejże, zwłaszcza w świetle faktu, że niemożliwe jest utrzymanie starych, opartych o sprzedaż egzemplarzy, modeli biznesowych bez wprowadzania inwigilacji i cenzury (w Sieci, jak i poza nią). Mało tego, są badania, które sugerują, że tzw. “drugi obieg kultury” – paradoksalnie – wpływa pozytywnie na (finansowy) interes twórców.

Ze swojej strony możemy zarzucić Legalnej Kulturze analogiczną manipulację – silną sugestię, że kultura może w ogóle być “nielegalna”, i że jest zamknięty katalog “legalnych” źródeł kultury (co automatycznie etykietkuje wszelkie nie wymenione w tym katalogu źródła jako “nielegalne”).

Oba zarzuty wydają się być równie uzasadnione, a wynikają (jak teraz mam wrażenie) bardzej z odbioru niż z zamierzenia i intencji.

Naszym dodatkowym zarzutem wobec Legalnej Kultury jest to, że utrwala sztuczny dziś podział na “twórców” i “odbiorców” kultury, lub też “twórców profesjonalnych” i “nieprofesjonalnych”. Sztuczny, ponieważ dziś każdy posiadacz komputera lub laptopa może stać się twórcą. I to twórcą popularnym. Odzwierciedleniem tego podziału jest brak jasnego rozróżnienia w katalogu “legalnych źródeł kultury” na źródła pozwalające na remiks i ponowne wykorzystnie, oraz te pozwalające jedynie na konsumpcję, bierny odbiór. Przynajmniej na razie użytkownik portalu Legalna Kultura traktowany jest jako “odbiorca” i kropka.

Różnimy się też zasadniczo w ocenie różnych rodzajów pośredników w dostępie do dzieł kultury – przy szerokim rozumieniu tego terminu. Pośrednikiem w tym kontekście może być zatem zarówno znienawidzony przez Legalną Kulturę portal Chomikuj.pl (czy oferujący podobną wszak usługę, inaczej się tylko reklamujący Dropbox), jak i wielki koncern medialny. I wśród pierwszych, i wśród drugich są tacy, którzy w takim czy innym sensie żerują na artystach nie oferując nic lub niewiele w zamian. Legalna Kultura kładzie nacisk na walkę z pierwszymi, dla nas większym problemem są ci drudzy (ponieważ nie dość, że faktycznie okradają artystów, to są też zagrożeniem dla innych uczestników kultury).

W czym się zgadzamy

Zgadzamy się natomiast, że na bardzo podstawowym poziomie to właśnie pośrednicy są problemem. I zgadzamy się, że czas najwyższy, by pojawiły się (i rozpowszechniły) nowe modele biznesowe, działające w świecie cyfrowym (inaczej trochę jednak widzimy drogę dojścia do nich), dające możliwość wspierania artystów bezpośrednio.

O dziwo, zgadzamy się również, że konieczna jest reforma skostniałego, niedostosowanego do czasów, możliwości i praktyki społecznej prawa autorskiego, i że ważną częścią tej reformy powinno być skrócenie okresu ochrony dzieł prawem autorskim.