Przejdź do treści

Pieśni o Bezpieczeństwie Sieci
blog Michała "ryśka" Woźniaka

Reforma prawa autorskiego na CopyCamp 2013

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Kiedy organizacja od lat walcząca o reformę prawa autorskiego organizuje konferencję wspólnie (m.in.) z ZAiKSem, Google oraz Warszawskim Hackerspace’m, to wiedz, że coś się dzieje. Zwłaszcza jeśli Eben Moglen jest keynote speakerem, zaś na scenie prócz niego zobaczyć można również Jérémiego Zimmermanna oraz wielu polskich “otwartystów” zaangażowanych dawniej choćby w Anty-ACTA.

CopyCamp nie rozczarował.

Można było posłuchać przedstawiciela Google, który mówiąc o otwartej innowacji narzekał na to, jak Amazon komplikuje życie użytkownikom Kindle’a, i jak to wszystko jest wina UE – dosłownie chwilę po tym, jak Eben postawił pytanie o to, jak wyglądałby wiek XX, gdyby “książki mogły raportować kto je czyta do centralnych władz”.

Można też było posłuchać lobbysty ZAiKSu, zwolennika rozszerzania praw autorskich, próbującego uczyć Ebena na czym polega ruch wolnego oprogramowania i wolne licencje na kulturę (najlepsze fragmenty: wolne oprogramowanie jest ruchem przeciwko prawom autorskim; licencje Creative Commons zostały stworzone przez użytkowników by zmusić artystów do oddawania za nic swoich dzieł i swoich praw).

Można było posłuchać prezentacji o historii prawa autorskiego, o głównym wyłączniku Internetu, skomplikowanymi relacjami pomiędzy prawem autorskim a prywatnością, i wielu, wielu innych (w tym mojej, o tym, że Internet nie jest problemem).

Jedna rzecz była jednak trudna do przewidzenia: to, mianowicie, że najważniejszą prezentację wieczoru wygłosi polityk. I że będzie to…

…Prezentacja, na którą Europa czekała 1.5 roku

Po protestach Anty-ACTA i głosowaniu odrzucającym to porozumienie 04.07.2012, oczywistym zdawało się, że nadszedł wreszcie czas na reformę prawa autorskiego. Lud przemówił, politycy usłyszeli – albo przynajmniej sprawiali takie wrażenie.

Wydawało się równie oczywistym, że – podobnie jak w przypadku protestów Anty-ACTA, które zaczęły się w Polsce; i podobnie jak w przypadku woli politycznej odrzucenia ACTA, której wyraz dał premier Tusk swoim listem do głów innych państw – to właśnie Polski polityk powinien rozpocząć tę dyskusję.

Długo na to czekaliśmy, ale chyba się doczekaliśmy: Paweł Zalewski, polski europoseł, ogłosił na CopyCampie, że zaproponuje pan-europejską reformę praw autorskich (tak, jakość jest jaka jest), mającą 4 zasadnicze punkty:

  • skrócenie czasu obejmowania dzieł prawem autorskim do 50 lat po śmierci autora (minimum przewidziane traktatem TRIPS);
  • wprowadzenie tak zwanej “otwartej normy dozwolonego użytku” w UE;
  • legalizacja niekomercyjnego remiksu;
  • usunięcie sankcji karnych za naruszenia, legalizację niekomercyjnego dzielenia się kulturą.

Na prośbę p. Zalewskiego miałem przyjemność (w imieniu FWiOO) przesłać uwagi do tej propozycji, razem z przedstawicielami kilku innych polskich organizacji pozarządowych opowiadających się za reformą prawa autorskiego. Musze przyznać, że jest dość bliska temu, co uznałbym za rozwiązanie jednocześnie dobre i możliwe do wprowadzenia w przewidywalnej przyszłości, w ramach obowiązujących nas umów międzynarodowych (m.in. TRIPS i Konwencji Berneńskiej).

Prace nad ostateczną formą propozycji trwają w biurze posła Zalewskiego, i mają zostać zaprezentowane w listopadzie w Brukseli. Niemal na pewno będą zakładały zmiany dyrektywy InfoSoc. Możemy więc nareszcie mieć nadzieję, że pojawił się polityk zainteresowany tym tematem.

W którym wzywam posłów i posłanki Solidarnej Polski do zagwarantowania obywatelom Internetu wolnego od inwigilacji

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Temat filtrowania pornografii (tym razem “zwykłej”, nie tylko dziecięcej) wraca jak bumerang. Trudno powiedzieć, czy posłowie i posłanki Solidarnej Polski dopiero odkryli, że w Internecie znaleźć można pornografię, czy też nie mogą się od niej oderwać i stwierdzili, że sami sobie z tym uzależnieniem nie poradzą.

Niezależnie od przyczyn, posłanki i posłowie Solidarnej Polski postanowili, ni mniej ni więcej, tylko uchwałą “zobowiązać Ministra Administracji i Cyfryzacji do zagwarantowania rodzicom prawa do Internetu bez pornografii”.

Im głębiej ryś zaglądał do projektu, tym bardziej sensu w nim nie było

Sam tytuł jest już doskonały – wszak zwykle w tego typu propozycjach chodzi o dzieci. A tu proszę, tytuł sugeruje, że posłowie i posłanki martwią się o rodziców, którzy (jak domniemywam) sami zapanować nad swoim uzależnieniem od pornografii nie mogą. Odpowiedź na pytanie czy posłowie i posłanki wniosek ten wysnuwają na podstawie własnego doświadczenia zostawię do rozważań samodzielnych.

Lektura tego dokumentu jest fascynująca! Ja na przykład nie wiedziałem, że “pornografia (…) według szacunków generuje nawet do 30% całego ruchu w Internecie”. Szczerze powiedziawszy sądziłem, że znacznie, znacznie więcej, ale co ja tam wiem, administrowaniem sieciami zajmowałem się na Politechnice Warszawskiej tylko kilka marnych lat. Dyskutować mi z tym nie wypada. Że liczba jest wzięta z sufitu (zacytowanie jakiegokolwiek źródła jest przecież poniżej godności poselskiej) to nieistotne, bo wzięta z sufitu jest osobiście przez posłów i/lub posłanki!

Mało tego, okazuje się, że “wartość rynku pornograficznego w Internecie szacuje się na blisko 5 mld. dolarów”, którą to liczbę podpiera znów tylko (i aż!) autorytet poselski. Kurczę, “5mld. dolarów” to szmat kasy, może zamiast blokować warto opodatkować, podreperować budżet? Niby Solidarna Polska deklaruje solidaryzm gospodarczy (jak czytam na solidarnopolskiej stronie Wikipedii; nie jestem posłem, źródła podawać mi wypada), a tu proszę – taki kwiatek i wrogość wobec przedsiębiorców, ciężką pracą na chleb zarabiających.

Idźmy jednak dalej – “mając na uwadze, że strony pornograficzne w Internecie są z łatwością dostępne, także dla dzieci”… Ok. Czyli jednak chodzi o dzieci, których “średni wiek pierwszego kontaktu z takimi stronami wynosi 11 lat”. Notabene ciekaw jestem jaki był wiek pierwszego kontaktu posłów i posłanek Solidarnej Polski z zupełnie nieinternetowymi “świerszczykami”…

Szczęśliwie dalej jest trochę lepiej: “w opinii lekarzy seksuologów kontakt z pornografią na wczesnym etapie rozwoju seksualności człowieka wywołuje szereg negatywnych skutków, w tym wypaczone postrzeganie sfery seksualnej a tak że zwiększenie liczby przypadków napastowania seksualnego w szkołach”. Solidarna Polska dostrzega problem z edukacją seksualną w tym kraju? Być nie może! Jeszcze posłuchają w takim razie seksuologów również w zakresie konieczności wprowadzenia edukacji seksualnej do polskich szkół, i dopiero będzie draka!

Potem jednak znów jest gorzej, bo ponieważ “dotychczasowe rozwiązania techniczne, w tym programy kontroli rodzicielskiej, okazują się nieskuteczne, gdyż wymagają od rodziców wiedzy informatycznej a także są odpłatne, a w efekcie nie są powszechnie stosowane”. Po pierwsze, żadne rozwiązanie informatyczne nie będzie tu w 100% skuteczne, jest za dużo metod ich obchodzenia – niezależnie od tego, czy jest ono zaimplementowane na poziomie komputera domowego, czy sieci szkieletowej. Po drugiej, warto by posłom i posłankom zrobić szkolenie z przeszukiwania Internetu, na przykład w poszukiwaniu “darmowego oprogramowania kontroli rodzicielskiej”.

Zakończmy jednak pozytywnym akcentem! *"[chwili obecnej rodzice pozbawieni są możliwości zapewnienia swoim dzieciom bezpiecznego korzystania z Internetu, to jest Internetu bez pornografii"*, co oznacza, że wszystkie inne prawdziwe i wyimaginowane zagrożenia zostały już z Internetu usunięte. Szampan i [http://www.urbandictionary.com/define.php?term=kudos kudosy](W]) all around!

Konkret!

To był jednak tylko wstęp, ponieważ dochodzimy tu w lekturze do magicznych słów “uchwala co następuje” i konkretnych rozwiązań, zaproponowanych przez posłów i posłanki Solidarnej Polski w ich niezgłębionej mądrości. Jakież to środki zaproponowali, zatem?

To warto zacytować w całości…

  1. Sejm Rzeczypospolitej Polskiej wzywa Ministra Administracji i Cyfryzacji do przygotowania rozwiązań technicznych i prawnych, które zagwarantują rodzicom prawa dostępu do sieci internetowej wolnej od pornografii.
  2. Rozwiązania te powinny uwzględniać następujące wytyczne:
  1. Każda osoba powinna mieć prawo żądania od dostawcy usług internetowych blokowania przesyłania treści o charakterze pornograficznym;
  2. Dostawca usług internetowych powinien być odpowiedzialny za opracowanie skutecznych filtrów, które umożliwią blokowanie przesyłania treści o charakterze pornograficznym;
  3. Dostawca usług internetowych jest zobowiązany do zapewnienia prawa do Internetu bez pornografii nieodpłatnie.
  1. Minister Administracji i Cyfryzacji przedstawi projekt rozwiązań technicznych i prawnych w ciągu 6 miesięcy od dnia podjęcia niniejszej Uchwały.

Słowem “tak naprawdę, to nie wiemy jak to zrobić; niech to zrobi MAiC i ISP, i niech zapłacą za to ISP”.

Tu jednak należy się uznanie, bowiem brak wiedzy technicznej posłowie i posłanki Solidarnej Polski nadrabiają doskonałym zmysłem politycznym. Raz, że tak zbudowana uchwała (jeśli by jakimś zrządzeniem losu przeszła) przerzuca całą robotę na MAiC i koszty na ISP, to jeszcze zmusza MAiC (bo przecież nie posłów i posłanki!) do przeprowadzenia niełatwych konsultacji społecznych przygotowanego projektu cenzury Internetu, będących zwyczajnie polem minowym (jak wiemy po RSiUN i ACTA). A w razie porażki winę ponosi oczywiście MAiC, bo to zły projekt był.

I smaczek na koniec: nigdzie, w ani jednym punkcie całej tej uchwały, nie jest zdefiniowane, czym jest pornografia. Co oznacza, że razem z RedTube zablokowane mogą być Wikipedia czy strona Muzeum Narodowego.

Na poważnie o pornografii

A teraz kilka zdań na poważnie. Dostęp dzieci do pornografii w Internecie jest problemem, który wymaga rozwiązania, z tym nie ma dyskusji.

Tym rozwiązaniem nie jest jednak wprowadzanie cenzury prewencyjnej w Internecie – jest to nieekonomiczne, technicznie nie do zrobienia, i przede wszystkim rodzi podstawowe zastrzeżenia względem ochrony praw podstawowych: wolności słowa, tajemnicy korespondencji, poszanowania prywatności.

Jak pokazuje przykład choćby brytyjski (czy też nasz Beniamin) filtry takie będą nadużywane, ich zakres będzie rozszerzany, by obejmował inne tematy, inne treści. Stworzenie takiego narzędzia raz będzie oznaczało, że każdy następny rząd może go użyć choćby do walki politycznej…

Poza tym, nie jest możliwe wprowadzenie cenzury Sieci bez wprowadzenia inwigilacji Internautów – nie można cenzurować ruchu, którego się nie czyta, podobnie jak nie da się cenzurować poczty nie otwierając jej.

Właściwą metodą podejścia do problemu jest edukacja. Edukacja seksualna i medialna dla dzieci i młodzieży. Edukacja dla rodziców na temat dostępnych metod blokowania ich pociechom dostępu do stron pornograficznych, w tym na temat rozwiązań dostępnych na wolnych licencjach i za darmo.

Sam sobie winien

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Scenariusz jest zadziwiająco powtarzalny: dziewczyna zostaje zgwałcona, często w jakimś odosobnionym miejscu i/lub po zmroku; z takich czy innych względów sprawa nabiera medialnego rozgłosu; wreszcie jakiś polityk (zaskakująco często jest to mężczyzna) zauważa, że jest to tragedia i nikt dziś nie może czuć się bezpiecznie, ale z drugiej strony powinna była to przewidzieć, gdyby może nie biegła po zmroku, lub ubrała się inaczej, lub nie była sama… Słowem, jakaś wersja “sama sobie winna”.

I zaczyna się zabawa. Obrończynie praw kobiet wytykają (słusznie) politykowi, jak bezduszna i obraźliwa jest jego wypowiedź, oraz że wywoływanie poczucia winy w ofierze jest zwyczajnie nieludzkie i nie powinno mieć miejsca.

Natychmiast pojawia się ktoś z bardziej prawej strony broniący polityka i jego wypowiedzi przed “histerycznym” atakiem, niczym przecież nie uzasadnionym, bo wszak wszyscy wiemy, że to tylko zdrowy rozsądek – “samotna kobieta nie powinna po zmroku” i tak dalej.

I to jest właśnie ten moment, w którym mam nadzieję kiedyś usłyszeć jak obrończynie praw kobiet (miast wdawać się w polemikę) chłodno pointują: “polityk powinien był to przewidzieć; sam sobie winien”.

Kłamstwa, kłamstwa, i analityka

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

UWAGA: w końcu zainstalowałem analitykę na niniejszym bragu.

A teraz odprężamy się i oddychamy głęboko. Liczymy do 10. Odkładamy widły. I czytamy dalej.

  • nie, nie używam i nigdy używać nie będę Google Analytics; wszystkie pliki, czcionki, arkusze stylów, obrazki, do których niniejsza strona bezpośrednio się odwołuje były, są i będą lokalnie hostowane – co oznacza żadnych Google/Yahoo/Bing/Cokolwiek Webfonts, żadnych zewnętrznych skryptów JS, żadnego zewnętrznegi czegokolwiek;
  • nie, nie ustawiam żadnych ciasteczek; śledzę wizyty wyłącznie po stronie serwera, bezpośrednio z silnika braga; nie mam żadnej możliwości śledzenia powracających odwiedzających, nie mam zresztą zamiaru tego robić – codzienna statystyka wejśc i dane geograficzne w zupełności mi wystarczają;
  • nie, nie używam JavaScriptu na tej stronie; obecnie oraz w przewidywalnej przyszłości strona ta pozostanie wolna od skryptów JS; możecie zresztą to sprawdzić sami w kodzie.

Korzystam z Piwika, hostowanego lokalnie. Działa wyśmienicie, nietrudno go było postawić i jeszcze łatwiej zaimplementować na stronie – a posiada wszystko, czego potrzebuję (a nawet więcej).

Statystyki

No dobra, czas na trochę statystyk!

  • co dzień mam ok. 2000 wizyt i ok. 7000 pojedynczych odsłon; efekt wow jest tu silny…
  • jak na razie w najbardziej ruchliwy dzień miałem 4412 wizyt i 14151 pojedynczych odsłon (dzień po tym, jak link do mojego wpisu pojawił się na Slashdocie);
  • 15% odwiedzających korzysta z Linuksa, kolejne 34% – “inne systemy operacyjne” (cokolwiek by to miało znaczyć);
  • Firefox jest najpopularniejszą przeglądarką (28% odwiedzających); Chrome, niestety, jest zaraz za nim (25%; doprawdy, nawet po PRISM ludzie nie przerzucili się na Chromium?..);
  • co ciekawe, nie ma wyraźnych różnic w liczbie wizyt/odsłon pomiędzy porami dnia i nocy…
  • …co prawdopodobnie powiązane jest z faktem, że odwiedzający przybywają ze wszystkich zakątków świata (no, z wyjątkiem Antarktydy)l
  • większośc odwiedzających wydaje się pochodzić ze Stanów Zjednoczonych, z Francją na drugim miejscu i Polską na trzecim; z nieco zaskakujących statystyk – miałem już ok. 1200 wizyt z Chin.

Przy okazji, jeśli ktoś miałby ochotę przetłumaczyć którykolwiek z wpisów na jakikolwiek język, proszę się nie krępować! Jestem niezmiernie szczęśliwy, że dzięki Carlosowi i Laurze mogłem uruchomić hiszpańską wersję strony – dziękuję Wam serdecznie! Oczywiście wszelkie kolejne tłumaczenia i kolejne języki zawsze mile widziane.

Ale wracając do statystyk – pytanie, które jest na ustach każdego: najpopularniejsze wpisy!

Wygląda też na to, że mam ok. 120 pobrań kanału RSS i 170 kanału Atom dziennie. Nie mam jednak jak sprawdzić, na ilu subskrybentów się to przekłada.

Co to wszystko znaczy?

Przede wszystkim pamiętajmy, że to statystyki jedynie z jednego miesiąca. To wszystko będzie się jeszcze zmieniać w czasie.

Aczkolwiek mimo wszystko te liczby są bardzo podnoszące na duchu. 2 tysiące odwiedzających? 7 tysięcy odsłon? Wow. Miałem nadzieję na może kilkadziesiąt, góra! Cieszę się, że moja pisanina jest dla kogoś interesująca. Postaram się trzymać poziom.

Najkrótsza debata publiczna o cenzurze Internetu

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Wczoraj miałem okazję zabrać głos (w Połączeniu) w najkrótszej na świecie debacie publicznej o cenzurze w Internecie.

Rano minister Biernacki najwyraźniej odkrył, że w Internecie jest pornografia (witamy w Internecie, Panie Ministrze; fajnie, że Pan dołączył, szkoda, że tak późno), i opowiedział się za skopiowaniem brytyjskiego rozwiązania cenzurowania pornografii (w ogóle, nie tylko dziecięcej), a już wieczorem premier Tusk i minister Boni już jednoznacznie cały pomysł odesłali do lamusa.

W międzyczasie zaś organizacje pozarządowe zaangażowane we wszystkie poprzednie zamieszania wokół pomysłu cenzurowania Internetu zostały zalane falą zainteresowania ze strony mediów. I brytyjskie rozwiązanie, i wypowiedź ministra Biernackiego komentowały w nich w sposób dość niedwuznaczny.

Oczywiście podawane były argumenty merytoryczne, niezmienne od lat: cenzura nie działa; cenzura nie rozwiązuje problemu, a jedynie go ukrywa; cenzura niesie ogromne zagrożenia dla wolności słowa i prywatności; i tak dalej. Ale pojawiła się również smutna konstatacja, że ten sam rząd raz za razem wpada na ten pomysł, i raz za razem musimy wracać do tej dyskusji, która już tyle razy przetoczyła się przez nasze media w ciągu ostatnich 4 lat.

Tak jakby sprzeciw społeczny wyrażony wobec RSiUN, cenzury pornografii dziecięcej przy okazji unijnej dyrektywy o zwalczaniu seksualnego wykorzystywania dzieci czy ACTA niczego naszej klasy politycznej nie nauczył.

Konstatacja, jak się okazuje (ku zaskoczeniu również niżej podpisanego) niesłuszna.

Nauka nie idzie w las

Nie zablokujemy dostępu do legalnych treści, nawet jeśli estetycznie czy etycznie nam nie odpowiadają
premier Donald Tusk, 26.07.2013

Chciałbym, abyśmy znaleźli rozwiązania, które są skuteczne i nie spowodują poczucia zagrożenia, że my jako użytkownicy internetu jesteśmy śledzeni. Albo że ktoś przez pomyłkę ograniczy naszą aktywność internetową. (…) Samo zablokowanie nie usuwa treści.
minister Michał Boni, 26.07.2013

Chapeau bas! Okazuje się, że lata merytorycznej dyskusji nad tego typu pomysłami nie poszły w las, przynajmniej w odniesieniu do ministra administracji i cyfryzacji oraz premiera RP. To daje nadzieję na przyszłość.

Być może następnym razem gdy jakiś minister odkryje ze zgrozą, że w Internecie jest pornografia i że może ona mieć negatywny wpływ na młodzież, zanim wyjdzie z “rewolucyjnym” pomysłem ocenzurowania wszystkim okna na świat – zwyczajnie spyta kolegów i koleżanki z innych resortów (Ministerstwo Zdrowia? Ministerstwo Edukacji Narodowej? Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji?), czy nie ma lepszych i sensowniejszych metod.

A Wielka Brytania i inne kraje uznawane za demokratyczne mogły by wreszcie ogarnąć swoją klasę polityczną, by nie podsuwała naszej durnych pomysłów.

Dostępny jest markup wszystkich postów

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Dzięki sugestii Sama ‘samthetechie’ Carlisle’a można już pobrać źródła każdego wpisu na tym bragu: wystarczy dodać .src do jego adresu (lub kliknąć elegancki odnośnik src pod jego tytułem).

Markup jest uproszczonym WikiFormatowaniem Traca – lubię je za prostotę, przejrzystość i łatwość edycji. Tak, znacznie preferuję toto niż Mardown. Wszystkie wersje każdego wpisu generowane są na bieżąco (po czym keszowane) z tego markupu.

Parser pisałem sam, a jeśli jesteście zainteresowani szczegółami technicznymi, zapraszam do zajrzenia do repozytorium. Najciekawszymi w tym kontekście plikami były by:

Kultura wolna i legalna

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Na Festiwalu Open’er, na którym byliśmy w trzy organizacje (Fundacja Wolnego i Otwartego Oprogramowania, Fundacja Nowoczesna Polska, portal Wolna Kultura) pojawiła się unikalna szansa przeprowadzenia debaty między nami a założycielką fundacji Legalna Kultura, p. Kingą Jakubowską.

Rzadko się taka możliwość zdarza. Legalna Kultura patrzy na nas trochę jak na “ideologów złodziejstwa” (by zacytować zadeklarowanego wroga wolnej kultury p. Macieja Strzembosza, pozwanego zresztą za to określenie); my zaś zwykliśmy spoglądać na Legalną Kulturę jak na front wielkiego biznesu, próbującego ograniczyć prawa uczestników kultury by wycisnąć z nich jeszcze wyższe zyski, zresztą kosztem również samych artystów.

Muszę przyznać, że było to doświadczenie ze wszech miar ciekawe. Przede wszystkim okazało się, że jest więcej punktów, w których się zgadzamy, niż tych, w których się różnimy; mamy po prostu inaczej położone akcenty. Ale po kolei.

Gdzie się różnimy

Legalna Kultura zarzuca nam manipulowanie opinią publiczną uproszczonymi hasłami typu “masz prawo kopiować książki” czy “możesz dzielić się muzyką” bez uściślenia, że chodzi o dozwolony użytek osobisty i że (zgodnie z Ustawą o Prawie Autorskim) użytek ten “nie może godzić w słuszny interes tworcy”.

Pytanie jednak, czym jest ten “słuszny interes twórcy” i do jakiego stopnia powinien być on przedkładany nad słuszny interes uczestników kultury polegający na dostępie do tejże, zwłaszcza w świetle faktu, że niemożliwe jest utrzymanie starych, opartych o sprzedaż egzemplarzy, modeli biznesowych bez wprowadzania inwigilacji i cenzury (w Sieci, jak i poza nią). Mało tego, są badania, które sugerują, że tzw. “drugi obieg kultury” – paradoksalnie – wpływa pozytywnie na (finansowy) interes twórców.

Ze swojej strony możemy zarzucić Legalnej Kulturze analogiczną manipulację – silną sugestię, że kultura może w ogóle być “nielegalna”, i że jest zamknięty katalog “legalnych” źródeł kultury (co automatycznie etykietkuje wszelkie nie wymenione w tym katalogu źródła jako “nielegalne”).

Oba zarzuty wydają się być równie uzasadnione, a wynikają (jak teraz mam wrażenie) bardzej z odbioru niż z zamierzenia i intencji.

Naszym dodatkowym zarzutem wobec Legalnej Kultury jest to, że utrwala sztuczny dziś podział na “twórców” i “odbiorców” kultury, lub też “twórców profesjonalnych” i “nieprofesjonalnych”. Sztuczny, ponieważ dziś każdy posiadacz komputera lub laptopa może stać się twórcą. I to twórcą popularnym. Odzwierciedleniem tego podziału jest brak jasnego rozróżnienia w katalogu “legalnych źródeł kultury” na źródła pozwalające na remiks i ponowne wykorzystnie, oraz te pozwalające jedynie na konsumpcję, bierny odbiór. Przynajmniej na razie użytkownik portalu Legalna Kultura traktowany jest jako “odbiorca” i kropka.

Różnimy się też zasadniczo w ocenie różnych rodzajów pośredników w dostępie do dzieł kultury – przy szerokim rozumieniu tego terminu. Pośrednikiem w tym kontekście może być zatem zarówno znienawidzony przez Legalną Kulturę portal Chomikuj.pl (czy oferujący podobną wszak usługę, inaczej się tylko reklamujący Dropbox), jak i wielki koncern medialny. I wśród pierwszych, i wśród drugich są tacy, którzy w takim czy innym sensie żerują na artystach nie oferując nic lub niewiele w zamian. Legalna Kultura kładzie nacisk na walkę z pierwszymi, dla nas większym problemem są ci drudzy (ponieważ nie dość, że faktycznie okradają artystów, to są też zagrożeniem dla innych uczestników kultury).

W czym się zgadzamy

Zgadzamy się natomiast, że na bardzo podstawowym poziomie to właśnie pośrednicy są problemem. I zgadzamy się, że czas najwyższy, by pojawiły się (i rozpowszechniły) nowe modele biznesowe, działające w świecie cyfrowym (inaczej trochę jednak widzimy drogę dojścia do nich), dające możliwość wspierania artystów bezpośrednio.

O dziwo, zgadzamy się również, że konieczna jest reforma skostniałego, niedostosowanego do czasów, możliwości i praktyki społecznej prawa autorskiego, i że ważną częścią tej reformy powinno być skrócenie okresu ochrony dzieł prawem autorskim.

Internet nie jest problemem!

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Tekst wygłoszony na II Kongresie FLOSS, 07.06.2013; oraz na konferencji CopyCamp 01.10.2013.

Żyjemy w ciekawych czasach. Żyjemy w czasach cyfrowej rewolucji, która zmienia nasz sposób myślenia; przełomu, który zmienia nasze podejście w każdej niemal dziedzinie.

Trudno przecenić rolę opanowania sztuki wytwarzania i korzystania z narzędzi przez naszych praprzodków. Dziś antropologia traktuje to słusznie jako punkt zwrotny w historii ludzkości. Jednak do dziś wszystkie narzędzia, z których korzystaliśmy, i które wytwarzaliśmy, rozszerzały nasze możliwości fizyczne. Mogliśmy mocniej uderzać, dalej miotać, kroić twardsze materiały.

Komputer i Internet to pierwsze narzędzia w historii ludzkości rozszerzające – tak bezpośrednio – nasze możliwości umysłowe! Możemy nieporównanie szybciej i dokładniej liczyć, mieć dostęp do nieprawdopodobnych zasobów informacyjnych i komunikować się z prędkością, które jeszcze dwa pokolenia temu były wyłącznie w sferze fantasmagorii. To jest zmiana cywilizacyjna zachodząca na naszych oczach!

W świecie fizycznym podstawową operacją jest przenoszenie. Gdy coś komuś oddaję, sam to tracę. Gdy chcę to odzyskać, ktoś musi się z tym czymś pożegnać. W świecie cyfrowym podstawową operacją jest kopiowanie. Nawet gdy “przenoszę” plik z dysku na pendrajwa, plik ten jest kopiowany, po czym dopiero kasowany z dysku.

Skopiowanie czegoś w świecie fizycznym jest w najlepszym razie procesem kosztownym, długotrwałym i niedokładnym. W świecie cyfrowym jest najbardziej podstawową operacją, jakiej można dokonać. Co oznacza, że dzielenie się przestaje wiązać się z utratą. To jest kluczowa zmiana, mająca ogromne konsekwencje.

Ta łatwość kopiowania i dzielenia się dały nam ruch wolnego oprogramowania, Wikipedię i wolną kulturę. Dało nam to OpenStreetMap i niezliczoną liczbę innych wspaniałych projektów, w których podstawowym założeniem jest dzielenie się – wiedzą, danymi, efektami swej pracy.

To oznacza jednak, że stare modele biznesowe, oparte na warunkach świata fizycznego, gdzie kopiowanie jest skomplikowane, przestają działać. Podobnie jak model biznesowy twórców powozów przestał działać wraz z pojawieniem się samochodu.

I tragedią naszych czasów jest to, że są ludzie, którzy z tego przyziemnego powodu tę wielką szansę, tę nieprawdopodobną rewolucję w dostępie do wiedzy, do kultury, do informacji – traktują jak problem. Tragedią jest, że zamiast szukać nowych modeli biznesowych, używa się środków technicznych i środków prawnych, by sztucznie w świecie cyfrowym podejmować skazaną na porażkę próbę wprowadzenia zasad ze świata fizycznego: trudnego, kosztownego kopiowania.

Mocno nie zgadzam się z takim podejściem. Poprzednich wynalazków, które zaowocowały porównywalnym skokiem cywilizacyjnym – pisma i druku – nie traktujemy jako problemu. Internet i cyfrowa rewolucja są równie istotne, równie cenne i równie kluczowe, jak te dwie poprzednie rewolucje.

I jest w nich miejsce na biznes! Zamiast ratować producentów powozów, czemu nie zastanowimy się, czy nie można sprzedawać samochodów. Zamiast tworzyć sztuczne bariery swobodnemu przepływowi myśli, idei, informacji, czemu nie zastanowimy się wspólnie, jak w tym nowym, cyfrowym świecie budować nową, cyfrową ekonomię? Nową ekonomię opartą na nowych zasadach, nie zaś próbującą nieudacznie naśladować zasady z innego świata. Nową ekonomię traktującą użytkownika jak partnera, nie jak złodzieja.

Internet nie jest problemem. Internet jest szansą. Skorzystajmy z niej.

Gdzie szukać wolności?

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

W poprzednich tekstach z cyklu “WiOO w NGO” wyjaśniałem, czym jest wolne i otwarte oprogramowanie, oraz pokazałem praktykę korzystania z WiOO w organizacji pozarządowej – na przykładzie FWiOO. Czas zatem dowiedzieć się, jak można wolne oprogramowanie zdobyć!

Jednym kliknięciem…

…można znaleźć i zainstalować wolne oprogramowanie jeśli korzysta się już z jakiejś dystrybucji GNU/Linux – na przykład Ubuntu, openSuSE, Minta czy Fedory. Dystrybucji jest znacznie więcej, ale te cztery można bez zastanowienia polecić każdej organizacji pozarządowej jako dobre rozwiązanie na biurko i na laptopa.

Każda z tych dystrybucji ma wbudowany wygodny system wyszukiwania i instalacji oprogramowania ze sprawdzonego, utrzymywanego przez twórców tej dystrybucji miejsca – zwanego “repozytorium”. Nie zaprzątajmy sobie tym jednak głowy, z punktu widzenia użytkownika istotne jest, że oprogramowanie instalowane w ten sposób jest łatwo dostępne, sprawdzone i bezpieczne. Aktualizacje wszystkich zainstalowanych tak programów są również udostępniane na bieżąco.

Oczywiście nie od razu Kraków zbudowano; choć gorąco polecam takie wyjście, trudno spodziewać się, że z dnia na dzień przerzucimy swoje NGO na nowy system. Nie powstrzyma nas to jednak przed skorzystaniem z dobrodziejstw wolnego oprogramowania!

Katalog Wolnego Oprogramowania

Tak, istnieje katalog wolnego oprogramowania. Prowadzony jest przez Free Software Foundation, amerykańską organizację promującą i wspierającą rozwój wolnych rozwiązań.

W Katalogu znajdziemy nieprzebrane ilości projektów na wolnych licencjach, z podziałem na kategorie i z możliwością zaawansowanego wyszukiwania. Niestety, katalog dostępny jest wyłącznie po angielsku.

Trzeba przy tym też brać pod uwagę, że Katalog utrzymywany jest przez wolontariuszy, a świat wolnego oprogramowania jest niezmiernie bogaty i często się zmienia. Niektóre informacje w Katalogu mogą być zatem nieaktualne – najlepiej więc traktować go jako źródło informacji o tym, jak nazywają się projekty, których szukamy, i gdzie dostępne są ich strony domowe, na których poszukamy już szczegółowych informacji o stanie projektów.

Nieoceniona Wikipedia

Każdy projekt wolnego oprogramowania rozwijany jest osobno. Większość ma swoje strony internetowe, społeczności, materiały dostępne on-line – i rzecz jasna wersje instalacyjne na nie-wolne systemy operacyjne (np. popularne “okienka”) do pobrania. Nie ma niestety jednego miejsca, w którym dostępne były by informacje o wszystkich takich projektach… gdzie zatem ich szukać?

Pierwszym miejscem jest Wikipedia. Zwłaszcza na jej angielskiej wersji znajdziemy rozbudowaną listę pakietów wolnego oprogramowania, z podziałem na kategorie.

Jeżeli szukamy odpowiednika jakiegoś konkretnego zamkniętego oprogramowania (powiedzmy, pakietu office pewnej znanej korporacji), często w samym artykule na jego temat znajdziemy informację o alternatywach (w tym wypadku na przykład LibreOffice czy OpenOffice), wraz z linkami do stron, z których można je pobrać.

W wypadku gdy w samym artykule brak sugestii alternatyw, wystarczy przejść na artykuł dotyczący typu oprogramowania (w naszym przykładzie byłby to [“pakiet biurowy”), by znaleźć wolne i otwarte odpowiedniki. Często dostępne są też artykuły http://en.wikipedia.org/wiki/Comparison_of_office_suites kompleksowo porównujące różne pakiety oprogramowania danego typu (zwłaszcza w angielskojęzycznej Wikipedii).

Szukajcie, a znajdziecie

Jeżeli nadal nie jesteśmy w stanie znaleźć wolnego oprogramowania spełniającego nasze wymagania, zawsze pozostaje… poszukać go w Internecie. Pomoże nam tu każda wyszukiwarka, pomogą nam również portale takie jak Dobre Programy czy SoftPedia – ważne jednak, by zwrócić uwagę na rodzaj licencji. Na portalach tych wolne oprogramowanie występuje często razem z oprogramowaniem typu freeware, a więc darmowym, ale nie-wolnym.

Nie można też nie docenić czynnika ludzkiego. Znajomi informatycy często będą mogli nam bardzo pomóc w doborze wolnego oprogramowania. Wystarczy spytać. Wielu z nich chętnie skorzysta z szansy uwolnienia nas z okowów zamkniętego oprogramowania!

Wojtuś Fatalista i wolność w Internecie

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Wolność w domenie cyfrowej to sprawa poważna – w zasadzie, z dnia na dzień coraz poważniejsza. Wraz z nowymi możliwościami, które daje Internet, pojawiły się nowe zagrożenia. Zagrożenia, które dla większości osób korzystających z Sieci zrozumiałe jedynie przez niedoskonałe analogie.

Z jednej strony walka toczy się o dostęp do informacji na temat szarych użytkowników Internetu. Dostęp, rzecz jasna, dla tych, którzy najwięcej mogą na nim skorzystać – korporacji czy służb. Z drugiej strony, i te pierwsze, i drugie zazdrośnie strzegą dostępu do informacji na swój temat, zasłaniając się interesem państwa czy (o ironio!) prywatnością.

Efektem jest zwiększająca się asymetria informacyjna. Korporacje i służby wiedzą o nas wszystko, my o nich – coraz mniej.

Asymetria ta dotyczy jednak nie tylko informacji. Występuje równie silnie, jeśli nie silniej, w domenie kultury. Przez prawo autorskie rozdmuchane do kuriozalnych rozmiarów (gdy powstawało, dzieła były nim objęte przez 15 lat od publikacji; obecnie to 70 lat po śmierci autora) zwykły obywatel nie może posługiwać się takimi środkami wyrazu, jak koncerny medialne czy korporacje, które stać, by innym korporacjom zapłacić za wykorzystanie wizerunków postaci, na których się wychowaliśmy, do sprzedaży nam produktów, których nie potrzebujemy.

Debaty dotyczące ACTA czy reformy prawa autorskiego dla niewprawnego oka wyglądają na rozgrywki, prowadzone między wielkimi graczami, na które (my, obywatele) nie mamy wpływu, i w których zawsze stoimy na przegranej pozycji. Wojciech Orliński, głośny sceptyk “walki o wolność w Internecie”, twierdzi, że skoro i tak nie mamy jak się bronić w rozgrywce gigantów, należy wspierać “gigantów płacących autorom”.

Uważam, że taki fatalizm i cynizm są nieuzasadnione, a nasza niemoc wynika tylko i wyłącznie z naszego o niej przekonania.

Internet nie jest czarno-biały

Przede wszystkim, obraz koncernów medialnych walczących z korporacjami zarabiającymi na przetwarzaniu treści, który prezentuje Orliński, jest niezmiernie uproszczony.

W wielu sprawach obie grupy współpracują, by zyskać jeszcze więcej przywilejów względem zwykłych śmiertelników. Na przykład obecnie dyskutowana w Stanach CFAA, która – proszę mi wierzyć bądź nie! – spowoduje, że osobom niepełnoletnim grozić będzie sąd i więzienie za sam fakt czytania niektórych (całkiem niewinnych) portali z wiadomościami.

Z naszego ogródka za przykład posłużyć może niesławne porozumienie negocjowane pomiędzy koncernami medialnymi a dostawcami treści w Polsce w sprawie udostępniania danych użytkowników bezpośrednio (bez wyroku sądu) właścicielom treści (czyli koncernom, bo przecież nie twórcom). Po zdecydowanej reakcji GIODO i organizacji pozarządowych zostało na szczęście zarzucone (choć podobne porozumienia zaczęły funkcjonować np. w Stanach).

Takim zakusom trzeba się przeciwstawiać. A jak pokazuje ostatni przykład, wbrew cynikom i fatalistom, przeciwstawiać się można.

Również w wielu sprawach, w których koncerny medialne i korporacje pokroju Google stoją faktycznie po dwóch stronach barykady, istnieją rozwiązania, które – wbrew jednym i drugim – zapewniają maksimum wolności obywatelom (piszę o “obywatelach”, ponieważ “użytkownikiem” się tylko bywa). Świat nie jest czarno-biały (o czym, jestem pewien, większości z Państwa nie trzeba przekonywać), niezależnie od tego, jak gracze po obu stronach (oraz Orliński) próbują przekonać nas, że są to kwestie albo-albo.

Mało tego! Założenia, na których linie takich sporów są budowane, bardzo często okazują się dyskusyjne. Koncerny medialne chcą, by wyszukiwarki cenzurowały linki do stron ułatwiających ściąganie mediów z Internetu. Tyle że jak pokazują badania, drugi obieg kultury – ten niemonetarny, oparty na dzieleniu się – pozytywnie wpływa na zyski! Założenie, że każda ściągnięta kopia to stracona sprzedaż okazuje się anachronizmem.

Szkodliwy fatalizm

Fatalizm Orlińskiego i jemu podobnych można by zignorować, gdyby nie był tak szkodliwy. Wolność w domenie cyfrowej, dostosowanie prawa (autorskiego, retencji danych, regulacji dotyczących neutralności sieciowej, i wielu innych) do czasów i technologii, w celu zapewnienia maksimum wolności coraz bardziej przecież “cyfrowym” obywatelom jest współczesnym odpowiednikiem walki o dostęp do środków produkcji.

Nie możemy dać się zamknąć w paradygmacie maksymalizmu prawnoautorskiego, chroniącego tak naprawde nie artystów (o czym sami artyści mówią!) a pośredników i odbierających nam, obywatelom, możliwość swobodnego korzystania z kultury, w której jesteśmy zanurzeni.

Nie możemy też pozwolić na permanente śledzenie każdego naszego ruchu i profilowanie wszystkich naszych zachowań. Ani na cenzurę treści, do których mamy dostęp, ze względu na interesy tego czy innego koncernu.

W demokratycznym państwie prawa to obywatele powinni być władzą zwierzchnią. Zamiast fatalistów, przekonujących nas o naszej własnej niemocy, potrzebujemy rzeczowej, merytorycznej debaty publicznej nad kwestiami związanymi z wolnością w Internecie.