Przejdź do treści

Pieśni o Bezpieczeństwie Sieci
blog Michała "ryśka" Woźniaka

Fragmentacja nie jest zła

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Jeżeli pracujesz w IT, fragmentacja jest zła. Niezależnie od tego, czy to Twoja platforma jej uległa (no cześć, Androidzie), czy też może jesteś adminem, który musi wspierać mnóstwo różnych wersji popularnych przeglądarek (no cześć, wersjo over9000 Firefoksa i Chromium) – fragmentacja oznacza problemy i więcej roboty.

Również dla ruchów społecznych i organizacji politycznych (tych sformalizowanych i tych całkowicie nieformalnych), fragmentacja jest zła. Organizacje tracą przez nią ludzi, siły – a z nimi moc polityczną pozwalającą na wprowadzanie zmian, na których im zależy. Ruch rozsypuje się na mniejsze, mniej istotne grupy, które nie mogą nawet marzyć, by stanąć w szranki z poważnymi graczami w danym obszarze.

Tyle, że to nieprawda.

Paczkowanie

Próbowaliście kiedykolwiek wybrać operatora komórkowego? Ja próbowałem. I uważam, że jest niezwykle trudne – a pracowałem w laboratorium badawczo-rozwojowym technik mobilnych!

Jest to niezwykle trudne nie ze względu na samą technologię, i nie dlatego, że trudno byłoby stworzyć oferty, które byłyby czytelne i łatwe do porównania. Nie – oferty celowo budowane są w taki sposób, by nie dało się łatwo ich porównać i wybrać tej najlepszej dla danego użytkownika.

Chcesz Usługę X? Jasne, ale dostaniesz je tylko w ramach ofert A oraz B; w C nie jest uwzględniona i będzie kosztować dodatkowo. Ale! Oferta C generalnie jest tańsza, i ma Usługę Y (dostępną poza tym tyko w ofercie A, ale za dodatkową opłatą)! No ale oferta B ma z kolei w standardzie Usługę Z (podobną, ale nie taką samą, jak Y).

Duże partie polityczne działaja podobnie. Zgadzam się z Postulatem X Partii A oraz Postulatem Y Partii B. Niestety, Partia A ma Postulat Anty-Y, a Partia B ma z kolei Postulat Anty-X. Wynik? Nie mogę z czystym sumieniem zagłosować na żadna z tych partii.

To jest własnie problem z paczkowaniem. Nie możemy swobodnie wybrać usług czy postulatów. Można wybrać tylko gotowe “paczki”, zawierające trochę rzeczy, z którymi się zgadzasz lub których potrzebujesz, trochę tych, z którymi się nie zgadzasz lub nie chcesz.

Ruchy społeczne często działają podobnie. Chcesz wspierać Ruch X ze względu na Postulat A? No cóż, to będzie oznaczać, że wspierasz również inne postulaty Ruchu X, z którymi być może niekoniecznie się zgadzasz. Problem w tym, że o ile w przypadku ofert operatorów komórkowych czy programów partii politycznych, raczej coś wybierzesz i tak. W przypadku ruchów społecznych w podobnej sytuacji większość osób po prostu wstrzymuje się od wyboru. Paczkowanie zabija zaangażowanie.

Mniej to więcej

Wyobraźmy sobie, że możemy wybrać wsparcie Postulatu A bez wspierania innych polityk Ruchu X (z którymi się być może nie zgadzamy); oraz że Ruch X, który koordynuje walkę o Postulat A, robi to w sposób inkluzywny, zapraszający do pomocy i wsparcia wszysztkich popierających ten postulat, niezależnie od ich poglądów na inne postulaty tego ruchu.

Nagle okazuje się, że Jaś Kowalski (zdecydowany przeciwnik innych postulatów Ruchu X, ale jednocześnie zwolennik Postulatu A) może czuć się mile widziany wśród innych zwolenników Postulatu A. Wynik: jeden więcej aktywny zwolennik Postulatu A!

Dokładnie w ten sposób działał ruch Anty-ACTA w Polsce. Organizacje pozarządowe, które go współtworzyły, oraz osoby prywatne weń zaangażowane były w stanie skutecznie współpracować w tej jednej kwestii mimo, iż w wielu innych kwestiach czasem ostro się nie zgadzały. Obróciliśmy fragmentację na naszą korzyść, dzięki czemu we wspólne działania zaangażowały się rzesze ludzi, na których pomoc i wsparcie nie moglibyśmy liczyć, gdybyśmy nie zgodzili się nie przejmować różnicami poglądów w innych kwestiach.

Anarchiści protestowali ramię w ramię z prawicowymi bojówkami, niecałe trzy miesiące po bezpardonowej walce między nimi na ulicach Warszawy.

Im bardziej jednoznacznie i konkretnie określony dany cel – tym więcej osób może się włączyć i pomóc.

Mądra fragmentacja

To rzecz jasna nie oznacza, że organizacje czy ruchy społeczne powinny nagle zawęzić zakres spraw, którymi się zajmują, czy wręcz skupić się na pojedynczych kwestiach. Nie, nadal powinny działać tak kompleksowo i w tak szerokim zakresie, jaki uważają za stosowny – niektórych spraw nie da się wydzielić i wspierać w oderwaniu od szeregu innych.

Jednak niewątpliwie istnieją sprawy, które mogą być dobrze zdefiniowane, wąsko zakreślone w taki sposób, że są – by tak rzec – samowystarczalne. W ich przypadku działania mogą być organizowane w sposób nie wykluczający nikogo tylko dlatego, że być może w innych kwestiach ma inne zdanie. Nie tylko pomaga to w walce o konkretną sprawę, lecz również stymuluje szerszą dyskusję pomiędzy różnymi ludźmi i organizacjami.

Dyskusję, która może prowadzić do lepszego zrozumienia wzajemnego i lepszego dialogu na bardziej ogólnym poziomie.

SERVICES.TXT

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Hostowanie wielu różnych usług na tym samym serwerze i pod tą samą domeną zwykło być proste: skonfiguruj usługi, opcjonalnie ustaw dla nich rekordy MX czy SRV w strefie DNS jeśli działają spod różnych IP, i w zasadzie tyle. Uruchomienie serwerów XMPP, SMTP, POP, IMAP, SSH i HTTP pod tą samą domeną było trywialne, ponieważ domyślnie korzystały z innych portów.

Jednak dzięki web-2.0-izacji Internetu wszystkie nowe usługi zdają się być strasznie uparte, by korzystać z HTTP/HTTPS jako warstwy transportowej. Oznacza to, w skrócie, że nie możesz już uruchomić (na przykład) usług StatusNet i Diaspora na tym samym serwerze – zwyczajnie dlatego, że oba używają portu 80 (lub 443 z SSL/TLS) i mają podobne ścieżki do API. Innymi słowy, nie ma możliwości ustalenia, że dane zapytanie API ma iść do jednej czy drugiej usługi jeśli uruchomione są pod tą samą domeną.

I tak właśnie we wspaniałym wieku XXI udało nam się dokonać ogromnego kroku wstecz – nie możemy już uruchomić różnych usług pod jedną domeną.

Naprawmy to!

Przedstawiam services.txt. Podobnie jak robots.txt czy humans.txt jest to plik czytelny dla człowieka, umieszczony w katalogu głównym danej domeny, który informuje wszelkich zainteresowanych (włączając w to, co ważne, inne instancje danej usługi), że gdy szuka się usługi X w tej domenie, należy użyć ścieżki.

Proponowana składnia (aczkolwiek, jak zawsze, zapraszam do dyskusji):

nazwa_usługi/api:wersja:ścieżka

  • nazwa_usługi/api: nazwa usługi lub API, których dotyczy dany wpis; w naszym przykładzie byłby to ostatus (StatusNet implementuje protokół OStatus) lub diaspora,
  • wersja: numer wersji (np. 1.0), lub gwiazdka (*) oznaczająca, że numer wersji nie ma znaczenia,
  • ścieżka: może to być albo lokalna ścieżka (np. /nazwausługi), albo pełny URL jeśli usługa działa z zupełnie innego serwera czy portu.

Wszystkie wpisy zaczynające się od hasza (#) uznawane są za komentarze i ignorowane.

Zatem, gdybym uruchamiał serwer, na którym chciałbym postawić StatusNet (wersję 1.0) oraz Diasporę pod tą samą domeną, przy czym pierwsze działałoby pod /statusnet, a drugie w poddomenie diasp.rys.io po HTTPS i na niestandardowym porcie 9443, mój plik services.txt wyglądałby tak:

# example services.txt file
# for rys.io
ostatus:1.0:/statusnet
diaspora:*:https://diasp.rys.io:9443

Rzecz jasna, wpisy usług są opcjonalne – jeżeli jakiś serwer próbuje skontaktować się z usługą X na naszym serwerze i nie znajduje jej w services.txt (lub nie znajduje tego pliku), po prostu kontaktuje się w sposób domyslny dla danej usługi.

A mury runą...

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

AKTUALIZACJA: dodany Krok 0 oraz odniesienie do FreedomBoksa; AKTUALIZACJA 2: serdeczne podziękowania dla Laury Arjony za hiszpańskie tłumaczenie, dostępne również niniejszym.

Od jakiegoś już czasu zastanawiam się nad najlepszą metodą wyprowadzania ludzi poza złote klatki (ang. “walled gardens”) własnościowych sieci społecznościowych (jak Facebook, Google+, Twitter itp).

Dla wszystkich takich serwisów istnieją działające, wolne alternatywy (Diaspora/Friendica, StatusNet, i wiele innych). Wszystkie takie zamknięte, własnościowe serwisy są nieustannie krytykowane (m.in. za naruszanie prywatności, próby przechytrzenia lub wywierania presji na użytkowników, niesmaczne lub zbyt ostre zasady, cenzurę, wojnę z pseudonimami).

A jednak mimo wszystko większość użytkowników korzysta z nich zamiast z wolnych, otwartych, zdecentralizowanych alternatyw. A jednak developerzy wciąż opierają swoje usługi i biznes na nic – gdy zaś operatorzy zamkniętych sieci apodyktycznie zmieniają zasady gry, wywołując oburzenie i poirytowanie developerów, ci piszą petycje, zamiast po prostu zdywersyfikować swój koszyk.

Jest po temu powód, i ma nawet nazwę: efekt sieciowy. W telegraficznym skrócie: im więcej ludzi korzysta już z danego narzędzia telekomunikacyjnego, tym bardziej będzie ono przyciągać nowych użytkowników.

Wydawać by się mogło, że nie ma ucieczki z tego błędnego koła… A jednak wydaje mi się, że może się to udać. Musimy jednak w tym celu zmusić efekt sieciowy, aby działał na naszą korzyść.

Krok 0. Ustalenie protokołów

Mamy problem z fragmentacją wolnych i otwartych sieci społecznościowych. Efekt sieciowy nie ma jak działać w sytuacji, w której jest wiele sieci; a fragmentacja nie jest wyborem – to jest sytuacja, w której nie wiesz, z którego z niekompatybilnych typów usługi skorzystać; w istocie sama w sobie jest to niemal złota klatka.

Wybór mamy na przykład w przypadku e-maila: można wybrać dowolny z wielu klientów pocztowych, serwerów poczty, dostawców usługi, interfejsów WWW, i tak dalej. Niezależnie jednak od tego, jakich wyborów dokonamy, możemy się mimo wszystko komunikować z dowolnym innym użytkownikiem e-maila, który korzysta z dowolnej innej kombinacji tych narzędzi.

Obecnie mamy sporo otwartych, wolnych, zdecentralizowanych protokołów sieci społecznościowych, mających podobną funkcjonalność, jednak nie mogących komunikować się między sobą. Zanim będziemy mogli pójść dalej, to zmienić – a jedynym wyjściej jest wybrać jeden z nich i uznać go za standardowy. Po czym konsekwentnie go używać i promować.

Wydaje mi się, że powinniśmy zacząć dyskusję nad tym tak szybko jak to możliwe. I wzywam Projekt GNU, FSF, FSFE, i wszystkie mniejsze i większe organizacje promujące wolne i otwarte oprogramowanie do wzięcia w niej udziału, po czym do promowania i wspierania protokołu, który zostanie wybrany.

Krok 1. Usługa doskonała

Po czym będzie trzeba stworzyć doskonałą usługę (i metody jej uruchamiania jej szybko i łatwo!), która integruje tak wiele różnych rodzajów usług sieciowych, jak tylko możliwe pod jednym kontem juzer@example.com. Myślę minimum o:

  • serwer e-mail z interfejsem www;
  • Jabber/XMPP;
  • Diaspora/Friendica;
  • StatusNet;
  • OpenID;
  • synchronizacja kalendarza, plików, kontaktów, wraz z dostępem WWW (np. ownCloud);
  • wszystkie te usługi dostępne również przez ukryty adres w sieci TOR.

Może w formie remiksu lub gotowej dystrybucji Linuksa, gotowej do instalacji, podania kilku podstawowych danych i szybkiego uruchomienia? Potrzebujemy jak największej liczby instancji, jak najszybciej!

Rzecz jasna, istnieją już projekty idące w tym kierunki, i powinniśmy je wspierać. Na przykład FreedomBox, o którym przypomniał forteller; czy SocialSwarm, wskazany przez march.

Jednak widzę pewien problem z FreedomBoksem i SocialSwarm. Oba projekty próbują mianowicie wykonać jednocześnie dwa duże kroki: przejście z usług zcentralizowanych na zdecentralizowane, oraz przejście z korzystania z usług na serwerach zarządzanych przez kogo innego do samodzielnej administracji własnymi usługami. Ten plan wydaje mi się nieco zbyt ambitny, i dobrze by było rozbić go dwa odrębne stadia. Jednakże jeżeli dobrze zrealizujemy Krok 0 i Krok 1, oba te projekty mogły by na nich skorzystać.

Krok 2. Ucieczka z więzienia

Gdy już będziemy mieli co proponować zainteresowanym użytkownikom, czas będzie zacząć właściwą kampamnię. Do tego potrzebna będzie strona internetowa, promowana i popierana przez tak wiele organizacji promujących wolne oprogramowanie oraz broniących wolności i prywatności, jak tylko to możliwe.

Trzeba by ogłosić na tej stronie jeden dzień co miesiąc lub co kwartał (na przykład) “Dniem Ucieczki z Więzienia Q4 2012”. Użytkownicy złotych klatek mogli by zalogować się na nią swoimi kontami ze złotych klatek i zadeklarować (oba, lub dowolne osobno):

  • że założą konto na wolnym i otwartym, zdecentralizowanym odpowiedniku ich złotej klatki (np. StatusNet dla Twittera, Friendica dla Facebooka);
  • zamkną swoje konto w złotej klatce;

…przed najbliższym “Dniem Ucieczki z Więzienia”.

Informacje o tych deklaracjach były by rzecz jasna automagicznie publikowane na ich tajmlajnach/wallach/profilach w złotych klatkach, tak by ich znajomi mający tam konta mogli się o tym dowiedzieć. W miarę zbliżania się “Dnia Ucieczki z Więzienia” przynajmniej jedno przypomnienie byłoby wysyłane do użytkowników – i na ich profile. Użytkownicy mogli by też zalogować się za pomocą ich nowego, wolnego profilu OpenID by “potwierdzić” założenie wolnego konta. Rzecz jasna również informacja o tym szła by na zamknięte profile danego użytkownika.

Aby ułatwić nieco przejście, wolne, zdecentralizowane serwisy mogły by łączyć się z zamkniętymi i re-publikować tam treści umieszczane przez użytkownika na profilach wolnych.

Efekt byłby taki, że każdy mógłby zobaczyć, ilu znajomych ma lub zamierza mieć konta w wolnych, zdecentralizowanych sieciach społecznościowych. Dla częsci będzie to wystarczające do założenia takich kont. Dla części – wystarczające do zamknięcia kont w złotych klatkach.

Tak czy siak, efekt sieciowy pracowałby dla nas.

Tak, są wątki Diaspory oraz Identi.ca/StatusNet w których można się wypowiedzieć w tej sprawie!

Minister i Kultura

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Nie przestaje mnie zadziwiać jak aktualny jest Julian Tuwim. No bo choćby taki wiersz “Do prostego człowieka”, w którym im gdzieś ropa z ziemi sikła więc trzeba z armat walić

Nie przestaje mnie zadziwiać, że Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego (do obu tych kategorii twórczość Tuwima bez dwu zdań się wszak kwalifikuje) najwyraźniej wciąż jest aż tak zapóźniony względem zarówno artystów, jak i odbiorców tejże kultury i tegoż dziedzictwa narodowego. No bo jak inaczej wytłumaczyć to, że MKiDN przyznaje nagrody kulturalne nie artystom, a przemysłowi?

Obie instancje mojego nieustannego zdziwienia zbiegają się (poetycko, że sobie pozwolę na żarcik) w jednym punkcie – owóż w tym miejscu Tuwim mógłby zadedykować ministrowi Zdrojewskiemu jeden ze swych wierszy.

Minister i Sztuka

Julian Tuwim

Pan minister się spóźnił na początek,
A gdy przyszedł -- z oburzenia zbladł;
Podejrzany, niebezpieczny wątek,
Skonfiskować! Niech mają naukę!

...Pan minister się spóźnił na sztukę
O pięć minut i piętnaście lat.

O marynarskiej wrażliwości, czyli "niebo gwiaździste nade mną"

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Kto nie miał szansy podziwiać nocnego nieba z dala od cywilizacji – a niestety postępujące zanieczyszczenie świetlne coraz częściej to uniemożliwia – ten nie zrozumie cytatu z Kanta:

Dwie rzeczy napełniają umysł coraz to nowym i wzmagającym się podziwem i czcią, im częściej i trwalej się nad nimi zastanawiamy: niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie.

Znów spędziłem kilka dni na żeglarstwie morskim; nigdzie niemal nie można doświadczyć tak zapierającego dech w piersiach widoku rozgwieżdżonego nieba, jak w nocy na środku morza. Czy ktokolwiek może być na taki widok całkowicie nieczuły?..

Żeglarstwo morskie samo nie jest lekką zabawą; zaś bycie marynarzem na okręcie żaglowym było przecież nieporównanie cięższe i jeszcze bardziej wymagające. Znakomicie przedstawia to C. S. Forester w swej Serii Hornblowerowskiej: nieludzkie warunki; bezlitośni dowódcy z nieograniczoną w zasadzie władzą; niekończące się, trwające miesiącami wyprawy… Marynarze byli twardzi i hardzi – albo szybko kończyli swą karierę na morzu (często przy tym na jego dnie).

Czy mimo to nocne niebo na morzu (wszak tak samo onieśmielające od wieków) nie poruszało aby tych hardych, twardych żeglarzy czasów minionych podobnie, jak porusza dziś żeglarską brać? Czy pod twardą skorupą nie kryła się często, specyficzna co prawda, wrażliwość?

Jeśli posłuchać szant, można w nich usłyszeć i tę hardość, i tę wrażliwość. Podobnie jednak do cytatu z królewieckiego myśliciela, trudno je dostrzec, pojąć i w pełni docenić jeśli nigdy się na morzu nie było.

Czarny PR wokół e-Podręczników

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Czarna kampania przeciwko e-podręcznikom jest dobrze przemyślanym atakiem na nasze prawo do edukacji. Zwolennicy otwartych zasobów edukacyjnych od lat walczą o zasoby dostępne na licencjach pozwalających kopiować, modyfikować, rozpowszechniać – tak, by nauczyciel nie bał się skopiować uczniowi programu, którego używa, czy podręcznika, z którego uczy. Ta wolność zagrożona jest przez partykularne interesy kilku firm wydawniczych.

Sezon ogórkowy powoli dobiega końca, na horyzoncie wrzesień – i szkoła. Również ta cyfrowa. A wraz z nią e-podręczniki.

Dużo atramentu wylano już w tym temacie, głównie przeciwko planowi elektronicznych podręczników i zasobów edukacyjnych dostępnych na wolnych licencjach. Co warto zauważyć: o ile ostrze krytyki zwykle zwrócone było przeciwko kwestiom finansowym, technicznym czy proceduralnym, o tyle to, co tak naprawdę jest dla inicjatorów tej kampanii nie do przyjęcia – to właśnie wolne licencje.

Czym są wolne licencje?

W każdym podręczniku na pierwszej lub ostatniej stronie znajdziemy tekst “wszelkie prawa zastrzeżone”. To przypomnienie, że prawo autorskie obejmuje również podręczniki, i że wymagana jest jednoznaczna zgoda właścicieli praw (autorów, wydawcy) na jego kopiowanie, rozpowszechnianie czy modyfikowanie.

Wolne licencje odwracają tę sytuację, z góry dając każdemu prawo kopiowania, modyfikacji i rozpowszechniania dzieła pod warunkiem podania informacji, kto jest oryginalnym autorem. Nie musimy zatem zastanawiać się, czy możemy podzielić się ze znajomymi muzyką pobraną z Jamendo, ani czy wolno nam wykorzystać artykuł z Wikipedii – licencje wykorzystywane na tych stronach mówią nam wprost i z definicji “tak”.

To ma oczywiście bardzo dużo sensu w edukacji. Otwarte zasoby edukacyjne pozwalają nauczycielom i uczniom bez obaw o naruszanie prawa korzystać i dzielić się materiałami, uzupełniać je i ulepszać, wreszcie – publikować własne wersje. To jest sprawdzony model Wikipedii czy wolnego oprogramowania, tyle że w przypadku edukacji wynikiem są nie tylko lepsze, pełniejsze i bardziej aktualne treści, lecz również bardziej zaangażowani nauczyciele oraz lepiej orientujący się w cyfrowym świecie i swoich prawach uczniowie.

Przekłada się to również na kieszeń rodziców (zwłaszcza z rodzin wielodzietnych), którzy nie muszą z roku na rok kupować nowych zestawów książek dla swoich pociech – otwarte zasoby edukacyjne łatwo pozostają “na czasie”. Wystarczy pobrać nowszą wersję lub uaktualnić starą. Do tego wszystkiego prawa dają nam wolne licencje.

Z punktu widzenia niemal wszystkich zaangażowanych w proces edukacyjny – uczniów, rodziców, nauczycieli – wolne licencje są ogromnym krokiem naprzód. Pozwalają wyzwolić kreatywność, zaoszczędzić pieniądze, dać praktyczne pojęcie o prawie autorskim, walczyć z wykluczeniem, utrzymać aktualność treści…

Taka kultura dzielenia się jest jednak (pozornie) nie do pogodzenia z modelami biznesowymi dużych firm wydawniczych, co owocuje obecną kampanią czarnego PR przeciwko e-podręcznikom. Pytanie brzmi, czy ta czysto biznesowa kwestia powinna być problemem uczniów, rodziców, nauczycieli i urzędników?..

Wolny biznes

Wbrew przekonaniu wydawców, istnieją przykłady jak można zarabiać na otwartych zasobach edukacyjnych i na dziełach objętych wolnymi licencjami.

Skoro otwarte zasoby edukacyjne objęte są wolnymi licencjami, również wydawcy mogą z nich korzystać do woli, niezależnie od tego, kto je przygotował. Nic zatem nie stoi na przeszkodzie, by wydawcy przygotowywali profesjonalne wersje papierowe tych materiałów, przecież niejeden rodzic skusi się na ich kupno, zamiast drukować w domu! Być może do podręczników będą potrzebne testy, zeszyty ćwiczeń czy materiały dodatkowe – dzięki wolnej licencji na podręcznik, każdy wydawca będzie mógł je przygotować.

Nie ma żadnych przeciwwskazań, by wydawcy (np. na zlecenie) przygotowali wersje dostosowane do konkretnych, specyficznych profili klas – usuwając część danego podręcznika czy rozszerzając pewne jego działy. Nie dość, że mogli by to zrobić – to ta możliwość jest właśnie jednym z argumentów za otwartymi zasobami edukacyjnymi!

Zaklinanie rzeczywistości

Biznes wydawniczy nie chce tego widzieć i zaakceptować, bo oznaczało by to zmiany. Zamiast więc spróbować dostosować się do nowych realiów i znaleźć metody zarabiania nie kłócące się z wolnymi licencjami (oraz przyszłością edukacji w Polsce) – woli traktować je jak “problem”, który trzeba “rozwiązać” za pomocą agencji PR i prawników.

Zmiany rzecz jasna przyjdą, niezależnie od zaklinania rzeczywistości przez ich przeciwników; widzą to duże instytucje edukacyjne na świecie: Uniwersytet Harvarda poprosił niedawno swoich pracowników naukowych o publikowanie prac na wolnych licencjach, zamiast w uznanych periodykach naukowych – co ma pozwolić uczelni zaoszczędzić 3.5 miliona dolarów rocznie, jednocześnie zwiększając dostępność prac naukowych.

Polska edukacja ma szansę nie tylko czerpać z tego przykładu, ale i pójść krok dalej. Program polskich e-podręczników na wolnych licencjach wywołuje żywe zainteresowanie w środowiskach związanych z edukacją na całym świecie. W dziedzinie otwartej edukacji Polska może stać się niekwestionowanym liderem.

Czy zyski kilku wydawnictw powinny stać na drodze lepszej, tańszej i bardziej nowoczesnej edukacji?


Tekst ukazał się w numerze 4/2012 (27) Mazowieckiego Kwartalnika Edukacyjnego “Meritum”

Regaty utracone

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Po raz kolejny – siódmy już – wziąłem udział w Międzynarodowych Długodystansowych Mistrzostwach Polski w Klasie DZ, organizowanych przez Stowarzyszenie “Mazurska Szkoła Żeglarstwa” oraz Międzynarodowe Centrum Żeglarstwa i Turystyki Wodnej (czyli tak zwany “Almatur”) w Giżycku. I po raz kolejny przekonałem się, że nawet najlepszy pomysł – a pomysł długodystansowych, niemalże 24-godzinnych regat wiosłowo-żaglowych na Mazurach jest pomysłem doskonałym! – można koncertowo zepsuć fatalnym wykonaniem.

Do tego stopnia, że mimo doskonałej zabawy na wodzie, mimo tak zwanego niedźwiedziego mięsa, świetnej atmosfery między załogami i zaciętej, satysfakcjonującej rywalizacji – nie wiem, czy w przyszłym roku wystartuję.

Baza

Bazą Regat jest dawny Almatur, znany mazurskim żeglarzom relikt PRL-u nad Kisajnem, który ostatnimi czasy aktywnie stara się promować swoją nową nazwę – “Międzynarodowe Centrum Żeglarstwa i Turystyki Wodnej”, najwyraźniej w płonnym przekonaniu, że stosowanie zaklęcia “międzynarodowy” (“Międzynarodowe Centrum…”; “Międzynarodowe Mistrzostwa…”) odwróci uwagę od długiej listy podstawowych braków.

Malowniczo położony, nieźle skomunikowany ośrodek nie posiada infrastruktury, umiejętności ani najwyraźniej chęci(!) obsłużenia porządnie regat, w których jeszcze parę lat temu startowało ponad 40 załóg: jak łatwo policzyć, przy średniej wielkości załodze na poziomie 8 osób oznacza to ponad 300 uczestników, co wydawać by się mogło łakomym kąskiem. Wygląda jednak na to, że dla MCŻiTW takie (nagłe? niespodziewane?) obłożenie stanowi jedynie problem (wyraźnie daje się to odczuć, więc plus za szczerość w kontaktach).

Obsługa portu oraz pracownicy recepcji (z nielicznymi, szczytnymi wyjątkami) traktują uczestników jak namolnych petentów, zawracających im niepotrzebnie ich szacowne cztery litery swoimi nieistotnymi problemami. Przepływ informacji pomiędzy pracownikami MCŻiTW jest bliski zera – próba wypożyczenia na czas regat żaglówki zarezerwowanej osobiście i potwierdzonej telefonicznie okazała się zadaniem niemożliwym.

Główna baza noclegowa to kilkanaście domków typu Brda oraz pokoje w nieco (ale tylko nieco!) bardziej cywilizowanych murowanych domkach. O węzeł sanitarny w pokoju można nawet nie pytać. Jak się dowiedziałem, telewizor i radio są ponoć na wyposażeniu pokojów, jednak w pokoju, który miałem okazję zwiedzać obsługa z rozbrajającą szczerością zakomunikowała, że są – ale nie działają.

Domki Brda składają się z kilku malutkich klitek jedno- do trzy-osobowych, co samo w sobie nie jest specjalnie problematyczne – mają swój klimat i są znacznie lepszym wyjściem, niż namiot, zwłaszcza, że można wziąć cały domek na potrzeby załogi. Co jest problematyczne, to to, że niestety klucz do drzwi wejściowych jest jeden. Najwyraźniej nikt nie wpadł na pomysł, że możliwość otwarcia i zamknięcia domku przydała by się każdemu posiadaczowi klucza do dowolnego z pokojów wewnątrz. To oczywiście rodzi sytuacje komiczne z serii “gdzie jest klucz”.

Prysznice, miło mi zakomunikować, są (płatne). Razem z toaletami (bezpłatnymi). W wydzielonym budynku. O ile jednak toalety (w standardzie nieco lepszym niż sławojki) czynne są całą dobę, o tyle prysznice – przynajmniej w teorii – od 09:00 do 11:00 rano oraz od 18:00 do 21:00 wieczorem. W teorii, ponieważ gdy zechcesz, drogi kliencie, skorzystać z prysznica na pół godziny przed końcem wieczornego terminu, pocałować możesz klamkę. Próba wyjaśnienia sprawy na recepcji skończy się skwitowaniem “zapewne pani opłaty za prysznice miała źle ustawiony zegarek”. Zapewne…

Tematem samym w sobie jest “Kawiarnia Szklanka”, czyli parodia bazy gastronomicznej (doskonale wpasowująca się wystrojem i nastrojem do skansenu czasów dawno i słusznie minionych, jaki stanowi reszta ośrodka), której właściciel narzeka na brak konkurencji i zbyt duży – jego zdaniem – ruch w czasie regat. Bareja pękłby z dumy!

Zjedzenie zwykłej jajecznicy jest przygodą na minimum 45 minut, i to jedynie wtedy, gdy “jest luz”, czyli gdy liczba jednoczesnych zamówień nie przekracza 3. Po przekroczeniu tej liczby magicznej nikt nie zagwarantuje nam ani kiedy, ani co tak naprawdę dostaniemy; miewa to w sobie nieco uroku i zapewnia dreszczyk emocji, jednak nie tego oczekuję po śniadaniu przed wyjściem na 20-godzinne regaty…

Nie dziwi więc, że w tym roku jedynie 20 dezet stanęło w szranki, a bardzo ciekawa i przyciągająca stały skład sympatycznych załóg na interesujących jednostkach klasa Open pozostała całkowicie pusta.

Zespół regat

W porównaniu z rokiem ubiegłym (i poprzednimi) skład sędziowski zmienił się o tyle, że w tym roku Przewodniczącą Składu Sędziowskiego była p. Dorota Michalczyk. Nadzieje na to, że zmiana sędziego głównego zmieni cokolwiek w stylu i jakości sędziowania niestety okazały się płonne. Poziom sędziowania odpowiadał w stu procentach poziomowi bazy regat oraz poziomowi organizatora.

Słowem, jak zwykle spotkaliśmy się z daleko posuniętym brakiem koordynacji, kompetencji, wyczucia oraz… zwykłego szacunku dla załóg.

To stało się ewidentne już na odprawie sterników, na której – jak się okazało – dopiero ustalana była trasa. Do tego momentu ustalone było jedynie, że nie będzie punktu trasy w Węgorzewie, ze względu na konieczność przewiosłowania Węgorapy (co przy ograniczonej w tym roku dopuszczalnej ilości wioseł mogło by być problematyczne dla części załóg).

Podczas odprawy dyskutowane(!) były zatem kolejne warianty punktu trasy na północy jeziora Mamry, co okazało się przedsięwzięciem dość karkołomnym, jako że przedstawiciel organizatora p. Winiarczyk (jak sam przyznał) “nie był tam od 20 lat”.

Ostatecznie stanęło na przystani na Mamerkach, tuż obok wejścia do Kanału Mazurskiego. Wybór o tyle problematyczny, że jest to miejsce niezmiernie popularne pośród żeglarzy, nie posiada przy tym wygodnego punktu do odbioru karteczek potwierdzających zaliczenie punktu – co zostało zasygnalizowane p. Winiarczykowi oraz sędziom przez część sterników. Przedstawiciel organizatora regat skwitował to krótko, mówiąc, że “jakoś będziecie musieli Państwo tam dopłynąć” oraz “tam jest płytko, można wyskoczyć i podejść”, prezentując jednocześnie brak szacunku dla załóg oraz niezważanie na ich bezpieczeństwo (proszę sobie wyobrazić nocne podejście kilku załóg na raz, gdy niezbędne okazało by się wyskoczenie załogantów do wody pomiędzy ścigające się łódki!).

Sugestia postawienia na wodzie motorówki na kotwicy, która była by bezpiecznym i wysuniętym punktem odbioru karteczek zbita została pytaniem retorycznym, “czyja miała by to być motorówka” (choć oczywiste wydaje się, że mogła by to być motorówka organizatora).

Jak okazało się na miejscu, punkt był kompletnie nieprzygotowany, przy kei faktycznie stały postronne żaglówki, a właściciel przystani dowiedział się o tym, że służyć będzie ona za punkt trasy regatom… w momencie przyjazdu przedstawicieli składu sędziowskiego, który (jak dowiedzieliśmy się od osób na lądzie) po prostu bezceremonialnie przystąpił do swoich czynności. Znów brak szacunku dla załóg, dla osób postronnych, dla wymogów bezpieczeństwa.

Efekt? Zderzenie jednej z uczestniczących w regatach łodzi z przycumowaną przy kei żaglówką, uszkodzone jarzmo steru, załogant w wodzie; wzajemne żale, strata czasu, niepotrzebny stres zarówno dla regatowców jak i dla niczego nie spodziewających się żeglarzy przy spokojnej, wydawać by się mogło, przystani na Mamerkach…

W trakcie odprawy dowiedzieliśmy się, że ze względu na kłopoty z dotarciem na czas jednej z załóg start zostanie przesunięty z godziny 13:00 na 13:30. To rzecz jasna nie budziło specjalnych wątpliwości, wszystkie obecne załogi solidarnie zgodziły się na takie rozwiązanie. Wzięliśmy więc materiały dla załóg (szumna w istocie nazwa – składały się z informacji pisemnej, zawierającej zresztą błędnie podane daty, oraz niewyraźnego ksero mapy akwenu – w tym roku nawet bez zaznaczonej trasy!) i udaliśmy się do łodzi.

Na wodę wyszliśmy ok. godziny 12:30, by mieć czas zająć pozycję, sprawdzić sprzęt, “opływać się” chwilę przed startem. Gdy zbliżała się wyczekiwana godzina startu, obserwowaliśmy kolejne sygnały procedury (5min, 4min, 1min, start) wypracowując sobie pozycję, która pozwoliła nam jako pierwszej załodze przekroczyć linię startu…

…Po to tylko, by zauważyć po paru minutach, że załogi, które wraz z nami wystartowały, kolejno zaczynają wracać za linię startu. Nie było wprawdzie flagi falstartu zbiorowego, jednak najwyraźniej coś było nie tak – postanowiliśmy więc i my wrócić i dowiedzieć się, co się dzieje.

Okazało się, że sędziowie postanowili poczekać dodatkowe 15 minut na spóźnioną załogę i odwołali start sygnałem, który nie został wcześniej zakomunikowany żadnej z załóg! Rzecz jasna, nikt nie został również powiadomiony telefonicznie bądź SMSem, mimo iż numery do wszystkich załóg sędziowie mieli.

Wróciliśmy więc za linię startu, nie mieliśmy już jednak możliwości wypracować tak dobrej pozycji jak przy pierwszym podejściu.

Już w trakcie biegu (po kilku godzinach od startu) sędziowie postanowili podjąć decyzję (czy gremialnie, czy jednoosobowo w osobie sędziego na motorówce pod Gilmą, nie dowiemy się pewnie nigdy) o dopuszczeniu do użycia na trasie czterech wioseł przy postawionych jednocześnie żaglach, pod warunkiem, “że będzie słaby wiatr”.

Ostrość kryterium odpowiada przejrzystości decyzji i skuteczności poinformowania załóg, które w zdecydowanej większości nie otrzymały tej informacji z pierwszej ręki od sędziego pod Gilmą; sędziowie nie skorzystali też (znów!) z numerów, które zbierali na odprawie sterników… My o tej decyzji dowiedzieliśmy się, wraz z większością uczestników, w porcie po zakończeniu biegu. Oczywiście widzieliśmy kilka załóg korzystających z nowych zasad. Nie wiedząc o zmianie, spodziewaliśmy się zgłosić to sędziom w trybie protestu – do czego oczywiście w tej sytuacji nie doszło.

W związku z tą niejasną, dziwną sytuacją doszło natomiast nawet do zwrócenia medali przez jedną z załóg. Okazało się bowiem, że nawet sędzia główna nie zarejestrowała informacji, że na czterech wiosłach i żaglach jednocześnie jednak można…

Kolejną wizjonerską decyzją sędziów było ustalenie kierunku ruchu na boi w Giżycku. Mijając boję jako boję kursową załogi miały brać ją burtą lewą; mijając boję jako wyznaczającą metę – burtą prawą. Biorąc pod uwagę, że stawka (jak co roku, nie było to więc zaskakujące w najmniejszym stopniu) rozciągnęła się znacznie, a boję tę mijało się na trasie jako boję kursową 2 razy (plus raz jako wyznaczającą metę), jestem ciekaw jak sędziowie wyobrażali sobie sytuację, w której załoga mająca przed sobą jeszcze Sztynort wchodzi na boję tak, by wziąć ją burtą lewą, gdy w tym samym momencie załoga kończąca bieg wchodzi na nią od drugiej strony. Co by się działo, gdy z którejkolwiek strony trwa walka o miejsce?

Bo przecież szanowny skład sędziowski na pewno przewidział taką sytuację i brał ją pod uwagę?..

Utracona szansa

Międzynarodowe Długodystansowe Mistrzostwa Polski w Klasie DZ mają wspaniałą formułę, niespotykaną przy żadnych innych regatach organizowanych na Wielkich Jeziorach Mazurskich. Regularnie ściągają załogi z Czech, Niemiec, Łotwy czy Litwy. Z niewielkimi tylko wyjątkami wśród załóg panuje atmosfera koleżeńskiej rywalizacji – załogi, które najbardziej zacięcie walczą na wodzie, najbardziej serdecznie gratulują sobie wzajemnie walki i zwycięstwa na lądzie (o czym miałem się okazję przekonać po wielokroć).

A jednak z roku na rok załóg jest mniej, czego najdobitniejszym wyrazem jest pusta w tym roku klasa Open. W świetle nieprofesjonalnej organizacji, słabej pracy sędziów, nieliczenia się z załogami – nie może to jednak dziwić.

Szkoda wielka, bo regaty te miały wspaniały potencjał.

Trochę nowego Dobra w layoucie

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Ponieważ Firefox 13 postanowił rozsypywać layout niniejszego braga, postanowiłem wreszcie usiąść do dawno potrzebnych prac nad nim. A że Firefox 14 layoutu nie rozsypuje, zamiast próbować naprawiać co Mozilla zepsuła, mogłem zajać się brakującymi funkcjonalnościami.

Mamy już menu w prawym górnym rogu, z którego jestem bardzo dumny, nie ukrywam – całość zrobiona bez grama JS, czysty CSS3, zwłaszcza transitions. W menu takie pozycje jak powrót na główną, spis treści, wybór języka oraz dodatkowy link do ogólnych informacji (to było – i nadal jest – dotychczas dostępne przez tytuł strony).

Prócz tego przy każdym wpisie dodany odnośnik do powrotu do początku wpisu. Mała rzecz, a cieszy.

Oczywiście jeszcze mnóstwo rzeczy do poprawki (m.in. nie do końca równo położone odnośniki do poprzedniej/następnej strony) czy zrobienia od zera (m.in. layout dla urządzeń mobilnych; tłumaczenie interfejsu).

Partia 2.0

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Partie polityczne kojarzą się z wielkimi molochami, konglomeratami ludzi i idei, żerującymi na bieżących wydarzeniach politycznych i nastrojach społecznych w celu uzyskania władzy. Władzy traktowanej jako cel sam w sobie, jako podstawowy powód i sens istnienia partii. Programy takich molochów idei to zwykle potężne, ogromne teksty zawierające kolosalną ilość informacji dotyczących szczegółowego stanowiska danej partii w bodaj każdej możliwej kwestii.

To rodzi wiele problemów. Po pierwsze podejście machiavelliczne, żądza władzy jak najpełniejszej – wszak tylko mając jej pełnię można realizować tak skomplikowany, rozbudowany program.

Po drugie, faktyczna niemożliwość dokonania racjonalnego wyboru przy urnie: w tak ogromnym labiryncie programów partii trudno jest nawigować, zaś nawet jeśli się to uda, rozbija się to zwykle o konstatację, że z partią A zgadzamy się np. w kwestiach ekonomicznych, a z partią B w społecznych. I głosuj, człowieku!

Kończy się więc albo wyborem dokonanym na podstawie przesłanek całkowicie niemerytorycznych, zwykle w postaci “kupienia” populistycznych haseł czy dowolnego tematu zastępczego (jak małżeństwa homoseksualne, które powinny być już dawno zalegalizowane, pod jaką bądź nazwą; czy aborcja, wokół której debata nie jest nawet w najmniejszym stopniu oparta na jakichkolwiek przesłankach merytorycznych); albo głosowaniem na konkretną osobę, którą nam na przykład Latarnik Wyborczy wskazał jako najbardziej odpowiadającą naszym poglądom (co w Polsce ma mały sens, ze względu na nieszczęsne listy wyborcze).

Czy nadszedł więc czas na Partie 2.0?

Uważam, że tak. Najwyższy czas na partie zadaniowe, tworzone w celu wprowadzenia bardzo konkretnych zmian w rzeczywistości (np. “reforma prawa autorskiego legalizująca niekomercyjne nieodpłatne wykorzystanie dzieł”). Partii traktowanych od początku do końca jako narzędzie, nie jako cel; partii, które szukają różnorodnych metod realizacji ich zadania – bo przecież wiele można zdziałać bez wchodzenia do Sejmu czy Senatu.

I co równie ważne – partii inaczej zarządzanych. Dość już partii wodzowskich, skupionych wokół charyzmatycznego lidera realizującego rękami członków swoją własną politykę. Czas na demokrację bezpośrednią, na przykład w formie Demokracji Płynnej. Potrzeba partii podejmujących możliwie wiele decyzji w sposób możliwie inkluzywny; partii, w których każdy członek ma faktyczny głos, a głosował po linii partii w sprawach mieszczących się w jej zadaniu będzie zwyczajnie dlatego, że jego celem nie jest utrzymanie władzy, lecz dokonanie tej właśnie konkretnej zmiany w rzeczywistości.

Takie małe, zadaniowe partie wydają się też ciekawą odpowiedzią na antagonizację społeczeństwa przez te duże, tradycyjne partie-molochy. Partie zadaniowe chętniej będą ze sobą współpracowały w kwestiach nie mieszczących się bezpośrednio w ich “zadaniu”; być może będą też chętniej głosowały za realizacją zadań innych partii, o ile nie są sprzeczne z ich własnym zadaniem.

By zaś uniknąć przekształcenia się takiej zadaniowej partii w partię-molocha, partie takie mogłyby umieścić w swoim statucie zapis jednoznacznie rozwiązujący partię po wykonaniu zadania.

Prawo autorskie po ACTA

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Niniejszy tekst ukazał się w numerze 28/29 (3497/8, 9/16 lipca) tygodnika “Przekrój”

Jako Internauta, jako odbiorca kultury, a przede wszystkim jako obywatel, wraz z tysiącami mi podobnych, 4. lipca świętowałem odrzucenie przez Parlament Europejski traktatu ACTA. Coś, co wydawało się jeszcze rok temu niemożliwe, stało się faktem – porozumienie, narzucone nam przez Stany Zjednoczone i interesy korporacyjne (bowiem nie oszukujmy się, że choć przez moment chodziło tu o ochronę samych artystów), po jednoznacznym i wyraźnym wyrażeniu o nim zdania na ulicach europejskich miast, zostało przez europosłanki oraz europosłów równie jednoznacznie i wyraźnie odesłane do lamusa.

Decyzja ta jest niezwykle istotna, nie tylko ze względu na triumf demokracji i wysłuchanie przez polityków głosu wyborców. Znaleźliśmy się bowiem w niezmiernie istotnym punkcie historii prawa autorskiego: mamy mianowicie szansę zacząć je reformować i dostosowywać do realiów, do możliwości technicznych, do praktyki codziennej korzystania z (i tworzenia!) kultury.

Dmuchanie prawa

Dotychczas prawo autorskie było zaostrzane, okresy jego obowiązywania wydłużane, środki egzekwowania wzmacniane. Dyskusja o nim była zawsze niezmiernie jednostronna – jedynie interesy twórców (pod którymi, rzecz jasna, kryły się przede wszystkim interesy dużych firm wydawniczych, fonograficznych, filmowych) były brane pod uwagę. Interesy odbiorców kultury były konsekwentnie pomijane, bo to przecież autorzy mają “moralne prawo” do utworu…

Od okresu ochrony trwającego niespełna 30 lat od daty publikacji utworu w początkach historii prawa autorskiego doszliśmy do okresu 70 lat po śmierci autora, co może oznaczać ponad wiek od stworzenia dzieła! Ponad wiek – w czasach, w których 10 lat to cała epoka (10 lat temu nie istniały jeszcze portale społecznościowe, Google było wyłącznie wyszukiwarką).

Zanim prawo autorskie zostało rozdmuchane do obecnych rozmiarów odbiorca kultury wychowany na danym dziele po wejściu w dorosłość mógł już z niego dowolnie korzystać, mógł przede wszystkim tworzyć bez ograniczeń swoje własne dzieła na nim oparte – ponieważ samo dzieło zdążyło już wejść do domeny publicznej, zasilić naszą wspólną pulę kultury.

Dziś, mimo, że Myszkę Miki narysował pierwszy raz w 1928 roku nieżyjący dziś od bez mała pół wieku lat Walt Disney, nadal nie mogę jej użyć w mojej twórczości bez zgody firmy Disney, właściciela praw autorskich. Moje interesy są nieistotne w zderzeniu z interesami koncernu.

Test Zosi

Decyzja Europarlamentu w sprawie ACTA jest pierwszą tak jednoznaczną, tak głośną decyzją przeciwną dotychczasowemu trendowi wzmacniania prawa autorskiego. To rodzi nadzieje na długo wyczekiwaną reformę prawa autorskiego – stworzonego przecież w czasach, w których tworzenie nowych kopii dzieł oraz ich dystrybucja były kosztownym i trudnym procesem, a autorzy oraz odbiorcy kultury stanowili dwie wyraźnie rozgraniczone grupy.

Dziś kopiowanie i dystrybucja dzieł w postaci cyfrowej jest banalnie prosta, błyskawiczna, globalna i w zasadzie bezkosztowa. Mogę wysłać zdjęcie, dokument tekstowy czy film na drugi koniec świata klikając kilka razy myszą. Wikipedia, YouTube czy Jamendo pokazują, że dziś rozdział na twórców i odbiorców jest sztuczny i przeszkadza w zrozumieniu kultury.

W czasach, w których do stworzenia grafiki czy wideo wystarczy sprzęt mieszczący się bez problemu w możliwościach finansowych klasy średniej oraz wolne oprogramowanie, którego można używać legalnie i za darmo (jak GIMP czy OpenShot), ludzie tworzą na potęgę – i nie powinno to nikogo dziwić. Zamiast więc tworzyć sztuczne bariery dla tej twórczości, czas zadbać faktycznie o interesy twórców i dostosować prawo autorskie do tych nowych realiów.

Twórcą jest bowiem przecież nawet 14-letnia Zosia, prowadząca swojego “blogaska”. Gdy znajdzie w Internecie zdjęcie słodkiego kotka (a słabość do kotków nie jest wśród Internautów niczym zaskakującym), będzie chciała się nim podzielić ze swoimi znajomymi. Kiedyś wycięłaby takie zdjęcie z gazety, wkleiła do zeszytu i pokazywała koleżankom na przerwach; dziś tę samą podstawową, naturalną potrzebę komunikacyjną Zosia realizuje, kopiując zdjęcie kotka i wklejając je na swój blog.

Problem w tym, że Zosia dokonuje tym samym naruszenia prawa autorskiego autora zdjęcia, ponieważ rozpowszechnia je bez jego zgody. Nieważne, że nie pobiera za to żadnej opłaty. Zosia narusza zapisy, których nie zna i których ma pełne prawo nie rozumieć – są na tyle skomplikowane, że nawet prawnicy nie chcą się na ich temat wypowiadać kategorycznie.

Dopóki prawo autorskie nie będzie przechodzić tego (zaproponowanego przez Jarosława Lipszyca) “Testu Zosi”, traktując realizowanie podstawowej potrzeby komunikacyjnej na równi z kradzieżą, dopóty nie będzie dostosowane do realiów XXI wieku. I zwyczajnie – nie będzie przestrzegane.

Po odrzuceniu ACTA w Europie mamy jednak wreszcie szansę rozpocząć poważną dyskusję o jego reformie. Oby starczyło nam sił, a naszym demokratycznie obranym przedstawicielom – odwagi wysłuchania ich wyborców.