Przejdź do treści

Pieśni o Bezpieczeństwie Sieci
blog Michała "ryśka" Woźniaka

Partia jako hack na systemie

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Dziś krótko o hackowaniu systemu, tyle że nie komputerowego. Owóż uważam, że obecny system polityczny (do którego włączam media) jest podatny na zhakowanie celem wprowadzenia konkretnych zmian w rzeczywistości za pomocą partii, które nawet nie dostaną się do Sejmu czy Senatu, tak długo, jak długo chodzi o bardzo jasno sprecyzowane kwestie.

Jak? Bardzo prosto.

Na przykładzie reformy prawa autorskiego, która bez wątpienia jest bardzo potrzebna, a jednak nie znajduje się (o ile mi wiadomo) w programie żadnej z partii politycznych – jest to bardzo widoczna ostatnimi czasy sprawa (m.in. dzięki ACTA), co do której społeczeństwo dość wyraźnie się już wypowiedziało, a której żadna z głównych partii politycznych nie wie jak “ugryźć”.

Wystarczy teraz założyć partię, której cele będą składały się tylko i wyłącznie z tego postulatu. Taka partia szanse na wejście do parlamentu ma żadne. Jednakże jest to partia, więc zainteresują się nią media, a jej nazwa będzie pojawiała się przy każdej okazji dyskutowania tej konkretnej kwestii.

Jeżeli partia taka będzie miała bardzo jasno sformułowany cel oraz proponowane drogi dojścia do niego, oraz będzie miała dobrze przygotowane argumenty, te (za przeproszeniem) “poważniejsze” partie polityczne zaczną się poważnie obawiać, że ta malutka, mało znana partia “zje” im część elektoratu. I choć szanse na to, że partia ta wejdzie do parlamentu będą nadal żadne, to “duże” partie – walczące o każdy procent przewagi nad pozostałymi “dużymi” partiami – uznają, że na taką stratę nie mogą sobie pozwolić.

Najprostszym rozwiązaniem jest oczywiście skopiowanie – czyli włączenie do ich “poważnych” programów tego, co postuluje nasza przykładowa mała partia celowa, oraz dobre przygotowanie się z argumentacji za lub przeciw tym postulatom.

To rzecz jasna jeszcze zmniejszy szanse na jej wejście do parlamentu, jest to jednak na tym etapie kompletnie nieistotne: postulat tej partii właśnie znalazł się w programach dużych graczy; co więcej, biorąc udział w dyskusjach na ten temat siłą rzeczy podgrzewają wokół niego atmosferę.

Nagle temat kompletnie nieobecny w debacie publicznej ląduje w niej z hukiem, przy okazji trafiając do programów dużych partii politycznych. A jako że jest to jeden z niewielu bardzo konkretnie określonych postulatów – można potem spróbować partie te z jego realizacji rozliczyć. Potrząsając w razie potrzeby straszakiem w postaci naszej przykładowej małej, celowej partii.

Automagiczna re-publikacja z Twittera na StatusNet

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Od jakiegoś czasu dostrzegam poważny problem w tym, że wielu zwolenników wolnego oprogramowania, aktywistów, rzeczników prywatności i ochrony praw podstawowych oraz ogólnie rzecz biorąc ważnych graczy w środowisku związanym z tematyką przecięcia technologii i praw człowieka w Internecie publikują swoje 140-znakowe przebłysku geniuszu wyłącznie na Twitterze.

Jest to problematyczne, jako że Twitter jest zamkniętą, własnościową i – co chyba najistotniejsze – zcentralizowaną siecią społecznościową, która nawet zgodziła się pod pewnymi warunkami cenzurować wpisy. I choć gratuluję Twitterowi polityki stawania raczej w obronie użytkowników, nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jest on dobrym rozwiązaniem dla hacktywistów (ponieważ im więcej będzie miał użytkowników, tym częściej będą się zdarzać takie sytuacje).

Rzecz jasna jestem boleśnie świadom faktu, że spowodowanie, by wszyscy ciekawi ludzie przenieśli się z twittera na bardziej wolne i zdecentralizowane, oparte o StatusNet, serwisy mikroblogowania (jak Identi.ca czy instancja administrowana przez Telecomix na przykład) jest raczej nierealne, przynajmniej na razie – i choć bardzo bym chciał, by się to udało, nie zamierzam wcielać się w tej kwestii w taliba. Zamiast tego, chciałbym się skupić na spowodowaniu, by istniejące serwisy oparte o StatusNet były zwyczajnie bardziej użyteczne dla Jasia Kowalskiego.

Efekt Sieciowy

Jednym z podstawowych problemów, z jakimi boryka się Jaś, gdy próbuje skorzystać z tych wolnych serwisów mikroblogowania jest, mówiąc krótko, niewielka ilość ich użytkowników. Nie do końca się zgadzam z taką oceną (na Twitterze nie uświadczysz np. [@rms](https://identi.ca/rms)), ale rozumiem istotę kwestii.

Ma to nawet nazwę: efekt sieciowy. Chodzi w telegraficznym (żarcik) skrócie o to, że w przypadku sieci i narzędzi telekomunikacyjnych, im więcej osób korzysta z danego rodzaju narzędzia, tym bardziej następni potencjalni użytkownicy są skłonni z niego korzystać. Jak się zastanowić, jest to dośc oczywiste – narzędzi telekomunikacyjnych chcesz używać po to, by się (niespodzianka) komunikować, z jak największą liczbą innych osób. Zwykle więc z wielu dostępnych wybierzesz takie narzędzie, które oferuje możliwość utrzymania kontaktu z jak najliczniejszą grupą Twoich znajomych lub osób z którymi masz ochotę się komunikować.

Problem polega na tym, że o ile użytkownicy różnych stron korzystających z StatusNeta mogą komunikować się miedzy sobą, jako ta zdecentralizowana usługa (podobnie jak w przypadku e-maila) pozwala komunikować się ze sobą różnym serwerom, o tyle Twitter nie jest z nimi kompatybilny, pozostając jednocześnie wciąż najpopularniejszym mikroblogiem. To oznacza, że nawet gdy ktoś chce pójść w wolne technologie i założyć konto na jednym z wielu serwerów StatusNeta, szybko dochodzi do wniosku, że i tak potrzebuje Twittera, by móc śledzić wiele z osób, którymi jest zainteresowany.

Oczywiście nie podejrzewam, bym miał specjalnie dużą szansę na przekonanie Billa Gatesa, by założył sobie konto na serwerze StatusNeta (nie żeby mi go jakoś straszliwie brakowało po wolnej stronie sieci), ale chyba my – haktywiści, orędownicy praw człowieka – powinniśmy wiedzieć lepiej, nieprawdaż?..

Apel

Zatem oto mój apel: przynajmniej nie wzmacniaj efektu sieciowego publikując wyłącznie na Twitterze. To naprawdę nie wymaga dużo czasu i wysiłku, i nie, nie musisz tego robić ręcznie za każdym razem. StatusNet zrobi to za Ciebie!

Nic to nie kosztuje; w żaden sposób nie naraża Twojego konta (nie daje bowiem Twojemu kontu na StatusNecie żadnych uprawnień do konta na Twitterze); pomaga ludziom wymykać się zamkniętej, zcentralizowanej usłudze i przechodzić na usługę zdecentralizowaną; obchodzi własny twitterowy mechanizm cenzurowania geograficznego (gdy coś już pójdzie na StatusNet, jest poza kontrolą Twittera); wreszcie, daje dostęp do Twoich wpisów osobom, które dokonały świadomej decyzji trzymania się z dala od kontrolowanych przez korporacje platform komunikacyjnych. Czegóż tu nie kochać!

Metoda

Okazuje się, że Twitter wciąż udostępnia kanały RSS z wpisami każdego z użytkowników, pod adresem:
https://twitter.com/statuses/user_timeline/NAZWA_UŻYTKOWNIKA.rss
gdzie NAZWA_UŻYTKOWNIKA to nazwa konta na Twitterze; na przykład oto RSS z wpisów @ioerrora: https://twitter.com/statuses/user_timeline/ioerror.rss.

StatusNet natomiast umożliwia korzystanie z kanałów RSS jako źródeł wpisów. To oznacza, że można skonfigurować swoje konto na serwerze StatusNeta (np. Identi.ce), by publikowało tam wszystko, co publikuje dane konto na Twitterze, automatycznie.

Jak to zrobić? Logując się i wchodząc do ustawień konta: Settings -> Mirroring, klikając na “RSS or Atom feed”, podając adres kanału RSS z wpisami i klikając “Add feed”. Warto zwrócić uwagę na to, by “MIrroring style” ustawiony był na “Repost the content under my account”.

I tyle. Zrobione. Nie jesteś już przeszkodą na drodze do decentralizacji. Gratulacje!

TPSA/Orange i GIMP, czyli rzecz o 5-ciu użytkownikach

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Niektórzy mogą jeszcze pamiętać, jak Telekomunikacja Polska (czyli dziś Orange) zablokowała stronę GIMPa – całkiem przypadkiem, blokując po prostu cały serwer, na którym była strona z malware.

Uczestniczyłem dziś w warsztacie Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji na temat m.in. blokowania usług w sieci. Pojawił się temat informowania przez operatorów o blokowaniu danych treści “ze względów bezpieczeństwa”. Oczywiście operatorzy bronią się rękami i nogami (w pewnym zakresie słusznie, w pewnym zakresie bardzo nie).

Podniosłem argument, że informacja – choćby do adminów blokowanych serwerów – byłaby bardzo potrzebna, na przykład w sytuacjach takich, jak ze stroną GIMPa. W takiej sytuacji admin serwera mógłby przynajmniej:

  • poinformować swoich klientów, dlaczego ich strony są dla części użytkowników niedostępne;
  • zrobić coś z problematycznym klientem.

Odpowiedź p. Tomasza Piłata, reprezentującego na spotkaniu Orange/Telekomunikację Polską?

Wszystkich pięciu użytkowników GIMPa było oburzonych

Po czym inny przedstawiciel TPSA/Orange zażądał “szacunku” do tej firmy i nieużywanie słowa “Tepsa”…

Biorąc pod uwagę nie najlepszą historię Telekomunikacji Polskiej aka Orange w kontekście blokowania i ograniczania ruchu w ich sieci, jej przedstawiciele powinni chyba być nieco ostrożniej dobierać słowa.

Słowo o Warsztatach MAiC

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Niniejszy wpis powstał częściowo w odpowiedzi na List Heleny Rymar w sprawie warsztatu dot. reformy prawa własności intelektualnej oraz na Odpowiedź Min. Ostrowskiego na list Heleny Rymar.

Od samego początku, gdy tylko dostaliśmy (my, organizacje pozarządowe) informację o planowanych warsztatach Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji, w których mieliśmy wziąć udział czy które wręcz mieliśmy współtworzyć, mieliśmy konkretne obawy i wątpliwości. Co więcej, od samego początku je zgłaszaliśmy. I od samego początku zapewniano nas, że są one bezpodstawne, że jest dobra wola, że jest to wielka szansa na zmianę.

Po pierwszej rundzie warsztatów, w których uczestniczyłem (Prawo Autorskie, Prywatność oraz Patenty) mam wrażenie, że nasze obawy były w pełni uzasadnione.

Organizacje pozarządowe mają ograniczone siły i środki. Angażowanie się pro publico bono w wymagające dużych nakładów czasu i pracy działania jest bardzo problematyczne – a to de facto robimy od dwóch lat. RSiUN, dyrektywa audiowizualna, proponowane filtrowanie sieci (ze względu na pornografię dziecięcą), grupa Dialog (czyli pół-formalne, niemal cotygodniowe spotkania z rządem w zeszłym roku), tzw. “porozumienie dostawców usług i właścicieli praw”, ACTA… nad tym wszystkim pracowaliśmy pro publico bono właśnie, przez dwa lata chodząc na spotkania, pisząc stanowiska, zgłaszając uwagi.

Kiedyś trzeba spać; za coś trzeba jeść.

Poproszono nas o podjęcie tego wysiłku jeszcze przez jakiś czas, w postaci uczestnictwa w Warsztatach (bądź ich prowadzenia), twierdząc, że to wielka szansa, że możliwe są realne zmiany w prawie; że będą to warsztaty autorskie, że osoby z NGOsów poproszone o współprzewodniczenie zachowają kontrolę nad listą zaproszonych i nad agendą każdego z warsztatów; że nie będziemy traktowani jako “reprezentanci strony społecznej”, lecz jako eksperci w swoich dziedzinach.

Zgodziliśmy się, zaufaliśmy po raz kolejny, mając nadzieję, że ten wysiłek faktycznie przełoży się na coś pozytywnego. Była szansa, by Polska znalazła się w awangardzie nadchodzących zmian, byśmy przewodzili reformie prawa autorskiego w Europie. Warsztaty widzieliśmy jako możliwą drogę w tym kierunku.

Przykro mi powiedzieć, że po pierwszej rundzie warsztatów moje osobiste odczucie jest takie, że się poważnie zawiodłem.

Zamiast warsztatów autorskich, czy jak pisze Minister Ostrowski “taskforce’ów”, które faktycznie miały by szansę wypracować konkretne rozwiązania, mamy kolejne spotkania biznes contra NGOsy, na których strona rządowa zachowuje zimną neutralność (z wyjątkami w postaci delikatnych odchyleń w obie strony).

Zamiast kontroli nad listą uczestników mamy informację, że:

“Naszą intencją odnośnie zmian w składzie współprzewodniczących i podziału warsztatów było zapewnienie jak najszerszego udziału wszystkich zainteresowanych środowisk”
…oraz:
za pośrednictwem MAiC otrzymaliśmy około 10 zgłoszeń chęci uczestnictwa w warsztatach od organizacji branżowych, związków przedsiębiorców, koncernów międzynarodowych, wielokrotnie wraz z załączonymi postulatami w formie listów otwartych do Ministrów i Premiera

Zamiast merytorycznej dyskusji i próby wypracowania konkretnych propozycji zmian w prawie, po raz kolejny mamy korzystanie ze zgranych argumentów o tym, że “piractwo zabija przemysł filmowy”, czy że “rozszerzanie dozwolonego użytku oznacza śmierć prawa autorskiego i kultury”. Po raz kolejny musimy udowadniać – często tym samym ludziom – że świat się zmienił i że żadne prawo nie cofnie czasu, nie zlikwiduje technologii; że jedyną drogą naprzód jest dostosowanie się do czasów; wreszcie, że jest to możliwe.

Decyzja o zmianach jest decyzją polityczną; warsztaty nie pomogą w jej podjęciu, to było jasne od początku. Jedyny sens tych warsztatów upatrywałem w tym, że decyzja wydawała się faktycznie podjęta, i nadszedł czas przygotowania konkretnych propozycji zmian w prawie.

Fakt, że rząd nie reprezentuje na nich Społeczeństwa, które tak gremialnie, tak jednoznacznie i tak zdecydowanie wypowiedziało się przy trzydziestostopniowych mrozach na ulicach polskich miast, zamiast tego nadal grając rolę neutralnego obserwatora, oznacza, że nasze nadzieje były płonne.

Odczytuję to jasno – warsztaty są jedynie sposobem rozładowania społecznego napięcia (“przecież trwają warsztaty, to chyba dobrze”), a organizacje pozarządowe biorące w nich udział muszą zdać sobie sprawę z prostego faktu, że daliśmy się zaangażować w poświęcanie naszego czasu, naszej pracy, naszego wizerunku w wydarzeniu mającym wymiar niemal wyłącznie PRowy.

Chciałbym, by jedna rzecz stała się jasna. Organizacje pozarządowe nie są reprezentantami strony społecznej. Wybrani w wyborach przedstawiciele Obywateli – Sejm, Senat, Rząd Rzeczypospolitej Polskiej – są reprezentantami strony społecznej.

Czas, by te organa Państwa zaczęły spełniać swoją rolę. Jeżeli bowiem po wypowiedzeniu się przez dziesiątki tysięcy ludzi rząd nadal nie wie, jakie decyzje winny zostać podjęte i próbuje używać organizacji pozarządowych do dyskusji z organizacjami zbiorowego zarządzania czy biznesem, to znaczy, że ktoś nie odrobił pracy domowej z Wiedzy o Społeczeństwie.

Uważam, że na tym etapie i z obecną wiedzą o formie warsztatów, powinniśmy napisać nasze stanowiska i złożyć je na ręce prowadzących Warsztaty, by nasz głos miał szansę trafić do końcowych raportów; coraz mniejszy widzę jednak sens uczestniczenia w samych spotkaniach. Coraz bardziej jestem przekonany, że właściwym forum prowadzenia dyskusji takiej, jak na ostatnim warsztacie na temat Prawa Autorskiego, jest sfera publiczna.

Najwyraźniej tylko tak jesteśmy w stanie faktycznie wywierać jakikolwiek istotny wpływ na politykę dotyczącą prawa autorskiego.


To nie oznacza, że przekreślam w ogóle sens współpracy z rządem czy osiągnięcia grupy Dialog. Natomiast jasne jest, że formuła warsztatów się nie sprawdziła. Trzeba poszukać innej.

Być może czas, byśmy znów się spotkali na dużym wydarzeniu organizowanym przez organizacje pozarządowe i spróbowali zastanowić się wspólnie – organizacje poza rządowe oraz rząd – co dalej. My przyjęliśmy zaproszenie rządu do warsztatów; liczymy, że rząd naszego zaproszenia również nie odrzuci.


Aktualizacja 06.06.2012:
Gorąco polecam lekturę podsumowania Warsztatów napisanego przez Fundację Panoptykon.

Schowaj gadżeta

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

No to wreszcie odpowiem Piotrowi Szotkowskiemu w naszej małej dyskusji o hipsterii; 140 znaków to nieco za mało, więc przenoszę dyskusję tu - i na Diasporę.

Zrekapitulujmy! Zaczęło się od mojego denta:

Brawo, Hipsteria. Lansowaniem się z jabłuszkiem spieprzyliście być może szanse Prasowego. bit.ly/HMuTy1 /cc @harcesz @ElbaZostaje

Skończyło na Shotowym:

postawmy bramkarzy, przecież hipster to taki gorszy człowiek. (szczęście, że radny nie mówił o facetach z długimi włosami.) #nurfürNerden


UPDATE: niektórzy (że tadzika, sirmacika i shota z ksyw nie wymienię) zwrócili mi słusznie uwagę, że generalnie wyszedł mi tu antyaplowy i antyhipsterski rant. Wpis zmieniony, coby był mniej rantowy.

UPDATE2: shot podrzucił fantastyczny flejm na jednym z innych niż Diaspora portali społecznościowych, z udziałem tomasha (i to ku zaskoczeniu wszystkich w obronie!), wraz z kolejną słuszną uwagą o trzymaniu w takich sytuacjach poprzednich wersji – następnym razem będę pamiętał sam. Kopia oryginalnego rant^Wwpisu jest dostępna, dzięki shotowi za refleks i zmirrorowanie u siebie.


Zatem odpowiadając szanownemu Shotowi - po pierwsze, nigdzie nie sugerowałem stawiania bramkarzy i niewpuszczania hipsterii. Napisałem upilnować, nie wykluczyć. Podobnie, jak w towarzystwie płci pięknej należy upilnować swojego nieco seksistowskiego kolegę przed rzucaniem przezeń nieco seksistowskich dowcipów. On może nawet nie widzieć, w czym problem – ale naszym zadaniem jest mu to (delikatnie, acz stanowczo i skutecznie) uświadomić. Lub przynajmniej powstrzymać.

Nie uważam, by hipsterzy byli gorszymi ludźmi, są tylko czasem bardzo irytujący – ale że sam czasem jestem irytujący (i lubię rowery), więc whatevs.

Znam i lubię paru hipsterów, nie jest to dla mnie kryterium wykluczające – podobnie jak mam kilku nieco seksistowskich czy nieco rasistowskich znajomych.

Jako mięsożerca często otaczany przez wegetarian, sam się czasem znajduję w sytuacji, w której coś, co normalnie nie jest żadną kwestią, może być źle odebrane. Na grilla na Przychodni nie przyjdę z kiełbaskami, choć miałbym na nie ogromną ochotę, bo po prostu, zwyczajnie, nie wypada.

Co zaś się tyczy hipsterów w Prasowym czy na konfie skłotu Przychodnia – to już jest kwestia jakiegoś elementarnego wyczucia. Nie chodzi o to, by hipsterów tam nie było. Chodzi o to, by mieli na tyle subtelności, żeby wiedzieli, że nie należy się w tych miejscach afiszować swoim wyjechanym w kosmos gadżetem (niezależnie, czy pochodzi ze stajni z jabłkiem, czy dowolnej innej)!

Przepraszam, ale to już jest po prostu buractwo. Nie dość, że kłują w oczy osoby gorzej sytuowane, których chyba można się w takich miejscach spodziewać (i nie mówię tu o użytkownikach dowolnie definiowanych tzw. “inferior brands”, tylko ludziach, dla których Prasowy faktycznie był tego dnia jedyną szansą na ciepły posiłek); nie dość, że wprowadzają korporacyjną symbolikę konsumpcjonizmu w środowisko, w którym jest on po prostu nie na miejscu (protip: jeżeli nie-hipster zadaje się z anarchistami, jest spora szansa, że za korporacjami nie przepada i całkiem celowo ich być może unika); to jeszcze dają perfekcyjny, idealny, na miarę skrojony pretekst dla takich ciuli intelektualnych jak pewien radny.

Każdy z tych powodów sam w sobie powinien wystarczyć człowiekowi w miarę ogarniętemu do stwierdzenia, że może niekoniecznie promowanie się swoim błyszczącym gadżetem i jednocześnie lansowanie się chodzeniem do Prasowego czy na Przychodnię jest pomysłem dobrym. Póki te dwa rodzaje lansu uprawiane są oddzielnie, nie ma większego problemu; jak się łączą w czasie i przestrzeni, robi się nieteges.

Przy czym, by nie było nieporozumień: nie twierdzę, że nie możesz użyć swojego smartfona w Prasowym, bo “nie uchodzi”, czy że nie możesz odpalić swojego lapka na Syrenie, “bo to nie ładnie”. Ale jest różnica (choć bez wątpienia płynna) między używaniem swojego narzędzia a lansowaniem się swoim gadżetem.

Ponieważ jednak hipsterzy, podobnie jak na ten przykład “męskie szowinistyczne świnie”, po prostu nie widzą w swych działaniach nic złego, postuluję niniejszym akcję “schowaj gadżeta”. Co więcej, każdemu niemal zdarza się czasem lansować w złym miejscu i czasie. Krótkie “schowaj gadżeta” delikatnie uświadamia, kiedy się tę granicę przekroczy.

Może czas zacząć traktować taki brak wyczucia przynajmniej podobnie, jak zostałbym potraktowany smażąc kiełbaski na wspólnym, przychodnianym grillu: delikatnie acz stanowczo i skutecznie wywierając presję na delikwenta, by zaprzestał.

Subiektywnie o Anty-ACTA

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Stwierdzić, że w Polsce w temacie ACTA ostatnio działo się dużo, to potężne niedopowiedzenie. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy płynnie przeszliśmy od informacji, że ACTA zostanie podpisana, przez protesty (rozlewające się na całą Europę), tak zwane “ataki” na strony rządowe, podpisanie umowy, wreszcie próby ponownego nawiązania dialogu – aż po obrót stanowiska rządu o 180 stopni i stwierdzenie, że porozumienie to jest passé.

Był to niezmiernie ciekawy, potężny zryw tak zwanych Internetów przeciw czemuś, co postrzegano jako zagrożenie dla wolności korzystania z tego narzędzia.

Spotkanie

Przede wszystkim – nikt z uczestników pamiętnego styczniowego spotkania z Ministerstwem Administracji i Cyfryzacji nie spodziewał się tego co miało nastąpić.

Z jednej strony jest to świadectwo zaufania, jakim organizacje pozarządowe darzyły rząd (pamiętając obietnicę z 18. maja 2011, że prace nad ACTA zostaną wstrzymane do momentu wyjaśnienia wszystkich wątpliwości); z drugiej – dowód kompletnej nieświadomości jeżeli idzie o wagę sprawy tego porozumienia ze strony odpowiedzialnych ministerstw: Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Gospodarki.

Po niezobowiązującym stwierdzeniu faktu, że porozumienie ma zostać podpisane w przeciągu tygodnia (czyli 26.01), przedstawiciele tych ministerstw najwyraźniej zamierzali po prostu przejść do następnych spraw.

W oczywisty sposób, nie było następnych spraw. Nastąpiło parę sekund ciszy, w czasie której przedstawiciele organizacji pozarządowych próbowali zrozumieć, co właśnie padło, prowadzący spotkanie minister Igor Ostrowski napisał jedną wiadomość na twitterze i zamarł w zaskoczeniu, przedstawiciele MG i MKiDN zaś wyglądali jak króliki na autostradzie, złapane w światła nadjeżdżającej ciężarówki: zaczynali rozumieć, że zbliża się coś niedobrego, ale jeszcze nie wiedzieli co i dlaczego…

Internety się budzą

Od tego momentu szybkość rozwoju sytuacji zaskoczyła wszystkich. Gdy pojawiły się pierwsze informacje o planach podpisania porozumienia, w Internecie zawrzało podobnie, jak zawrzało przy okazji Rejestru Stron i Usług Niedozwolonych. Różnice były jednak zasadnicza:

  • temat ACTA obecny był w świadomości sporej liczby użytkowników Internetu od lat, napięcie się więc nabudowywało;
  • zostały przez stronę rządową złożone pewne obietnice, które zostały w drastyczny sposób złamane, osoby śledzące temat czuły się więc oszukane;
  • wyznaczona była konkretna, nieodległa data podpisania, czuć zatem było presję czasu.

Dodatkową niezmiernie ważną okolicznością był fakt, że protest angielskojęzycznego Internetu przeciwko SOPA i PIPA zakończył się dosłownie kilka godzin przed pojawieniem się informacji o planach podpisania ACTA, opinia publiczna była doskonale poinformowana o niebezpieczeństwach wynikających z tego typu regulacji i na bieżąco śledziła doniesienia z tymi tematami związane. Temat ACTA w naturalny sposób stał się kontynuacją doniesień o SOPA/PIPA, tyle że dotyczył już naszego podwórka.

Wszystko to spowodowało, że wyzwolona energia i aktywność Internetu były nieproporcjonalnie wyższa, niż w przypadku RSiUN. W przeciągu godzin zaczęły pojawiać się (zamiast, jak wówczas, listów otwartych i petycji) konkretne osoby organizujące manifestacje uliczne. Co niezmiernie ważne (i równie ciekawe), były to ruchy kompletnie oddolne, spontaniczne i nie związane z organizacjami pozarządowymi, które sygnalizowały problem ACTA od lat (jak Panoptykon, ISOC, FNP czy FWiOO).

Zasady działania

Bardzo szybko doszliśmy do wniosku, że musimy (jako organizacje pozarządowe zaangażowane w temat ACTA) przyjąć rolę ekspertów i koordynatorów – po prostu na nic więcej nie znajdziemy czasu (tu się nie myliliśmy, zabierało nam to 100% czasu przez bity miesiąc). Naszym zadaniem od tego momentu stało się:

  • udostępnianie wiedzy, danych, pism, stanowisk dotyczących ACTA i dokumentów z nim związanych;
  • reagowanie na bieżące wydarzenia związane z tym tematem, w tym tworzenie jednoznacznego komunikatu dla mediów i przez nie (czasem sytuacja zmieniała się dosłownie z godziny na godzinę);
  • próba wpłynięcia na organizatorów protestów z całego kraju tak, by odbywały się one zgodnie z prawem, były skoncentrowane na temacie ACTA, pokojowe i w miarę możliwości skoordynowane w czasie.

Całkiem organicznie pojawił się wniosek, uznany za oczywisty, że konieczna jest zasada “no logo” – czyli protestowanie prywatnie, bez nazw partii, bannerów organizacji, przeciw konkretnej sprawie. Wywołało to pewne niezadowolenie różnych środowisk – każdy chętnie podczepił by się pod taki ruch i popromował jego kosztem. Doskonale jednak zdawaliśmy sobie sprawę, że jeżeli którejkolwiek opcji politycznej uda się podczepić, będzie to oznaczało przegraną: zostaniemy zaszufladkowani i wtłoczeni w stare kategorie, a tym samym strywializowani.

Kto nie skacze

Aż nadszedł dzień pierwszych protestów na ulicach – dziesiątki tysięcy ludzi w całej Polsce wyszły na 30-stopniowy mróz by dać znać o swoim sprzeciwie wobec porozumienia.

Takich protestów w Polsce nie było od lat 80-tych. Obejmowały cały kraj, i to nie tylko duże miasta; były skoordynowane w czasie; były pokojowe; wszystkie dotyczyły jednej konkretnej sprawy, wszystkie miały takie same hasła na ustach i transparentach; brali w nich udział ludzie związani z ruchami z całego przekroju odcieni politycznych, ale wszyscy zgodzili się brać udział bez barw partyjnych i organizacyjnych; co ciekawe, politycy głównych partii, próbujący podczepić się pod ten zryw, ponosili sromotną klęskę.

Dzięki wspaniałej, konsekwentnej postawie organizatorów protestów udało się obronić przed upolitycznieniem całej sprawy, dzięki czemu stali obok siebie przedstawiciele prawicowych bojówek i organizacji anarchistycznych, a wraz z nimi osoby prezentujące pełne spektrum poglądów politycznych. Nikt nie czuł się wyobcowany ze względu na opcję polityczną, za którą się opowiada. To zaś przekładało się na ilość osób na ulicach.

Oznaczało to również, że ani politycy, ani media tak naprawdę nie wiedzieli, jak te masy ludzi opisać, jak je skategoryzować. Nie mieściło się to w tradycyjnych sposobach opisywania protestów w Polsce. To działało na naszą korzyść. Jak się okazało, ani politycy, ani media w Polsce nie są gotowe, nie potrafią opisywać oddolnych inicjatyw dotyczących konkretnych spraw, działających ponad (lub poza!) utartymi podziałami politycznymi czy społecznymi.

Popularność stron rządowych

Ta niemożność zaszufladkowania skończyła się wraz ze “wzrostem popularności” stron rządowych – jak rzecznik prasowy rządu określił początkowo akcję DDoS koordynowaną przez Anonymous. Gdy tylko zrozumieli swój błąd, przedstawiciele rządu natychmiast skorzystali z okazji i zaczęli sprowadzać cały społeczny ruch przeciwników ACTA do “hakerów, terrorystów”, “atakujących” strony rządowe.

Oczywiście było to wyjątkowo wygodne dla strony rządowej (pozwalało przedstawić ruch anty-ACTA w bardzo negatywnym świetle) i dawało doskonały argument do odrzucenia postulatów tysięcy ludzi na ulicach i setek tysięcy w całej Polsce:

Nie ugniemy się przed szantażem.

Zdając sobie z tego sprawę, podjęliśmy próbę nawiązania kontaktu z Anonymous i doprowadzenia do zaprzestania ataków – i ku naszemu zdumieniu, udało się to osiągnąć.

Argument “z szantażu” został jednak użyty, i 26.01 ACTA została podpisana, również przez ambasadora Polski.

Protesty trwały jednak nadal – a media zaczęły publikować sondaże poparcia partii politycznych w związku z całym zamieszaniem.

Porozmawiajmy

To był właśnie argument nie do przebicia. Nagle okazało się, że to nie “anonimowi Internauci”, a konkretni obywatele z prawem głosu nie pochwalają tej decyzji. Dla rządu wreszcie przestał to być jakiś zryw dzieciaków, “piratów” i “hakerów”, a zaczął być poważny głos Wyborców, którego należy posłuchać.

Rząd uruchomił więc tryb ratowania sytuacji i na gwałt zaczął szukać sposobów “nawiązania dialogu” – czyli zrobienia czegoś, do czego nawoływaliśmy od lat… Natomiast Rzecznik Praw Obywatelskich, prof. Lipowicz, uznała w swoim stanowisku, że wskazane jest przeprowadzenie debat na największych polskich uczelniach.

My zaś postanowiliśmy spotkać się w naszym gronie i ustalić, co dalej, przy okazji dzieląc się naszą wiedzą z organizatorami protestów, dając im narzędzia i informacje niezbędne do skutecznego kontynuowania działań. Zorganizowaliśmy więc Improwizowany Kongres Wolnego Internetu.

Na tym etapie rząd sprawiał wrażenie zdesperowanego. Na dzień przed Kongresem (w piątek wieczorem!) dostaliśmy zaproszenie na debatę z premierem i ministrami, która miała odbyć się… w najbliższy poniedziałek. Mogło to być albo bardzo sprytne zagranie (nie dające nam czasu na odpowiedź, jako że zaczynał się łikend), albo desperacka próba jak najszybszego rozładowania sytuacji. Fakt, że obecność na Kongresie (z godzinnym tylko wyprzedzeniem) zapowiedział w ostatniej chwili Minister Boni, sugeruje jednak to drugie.

Automatycznie jednym z głównych, a zarazem najtrudniejszym celem Kongresu stało się wypracowanie odpowiedzi na zaproszenie na debatę. Doszliśmy do wniosku, że w świetle zapraszania z dnia na dzień oraz efektów ponad roku rozmów z rządem w tej sprawie, odpowiedź może być tylko jedna: odmowna.

Postanowiliśmy jednak włączyć się w debatę za pomocą kanałów elektronicznych – tym bardziej, że prócz dość niefortunnie wybranych Facebooka i Twittera (zamknięte, prywatne sieci) udało się namówić organizujące debatę Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji do uwzględnienia również starego dobrego IRC, w postaci moderowanego kanału na serwerach Telecomix.

Debata trwała nieprzerwanie przez 7 godzin (co oczywiście oznaczało, że nie brakło momentów humorystycznych). Najwyraźniej jednak rząd zaczął poważnie traktować ten temat.

Premier się mylił

Aż wreszcie 17.02.2012 premier przyznał, że się mylił. Nie mniej od nas zaskoczone tą decyzją musiało być Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które dosłownie na dzień wcześniej wystosowało kolejne pismo broniące ACTA – bo czymże innym niż zaskoczeniem można tłumaczyć nagłą nieobecność dyrektora Skoczka na ogłoszonej jeszcze przed decyzją premiera, a odbywającą się trzy dni tej pamiętnej dacie, debacie na Uniwersytecie Śląskim.

Nad czym tu debatować

Debata ta była o tyle ważna, że była pierwszą z postulowanych przez RPO debat uniwersyteckich na temat ACTA, która odbyła się już po zmianie decyzji premiera. Zamiast o ACTA, debatowaliśmy więc bardziej o prawie autorskim.

Ten trend był też widoczny w późniejszych debatach na uczelniach. W ten sposób, niejako przypadkiem, rozpoczęła się dyskusja o jakże potrzebnej reformie prawa autorskiego – w którą włączają się już również kręgi rządowe.

O prawie autorskim w Budapeszcie

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Dzięki Fundacji Asimowa oraz wspaniałym ludziom z budapesztańskiego hakerspejsa miałem okazję – wraz z małym polskim dream teamem jeżeli chodzi o temat reformy prawa autorskiego – uczestniczyć w warsztacie V4 Paradigm Shift in Copyright.

Słowem, dwa dni główkowania nad prawem autorskim w towarzystwie ludzi z całej Grupy Wyszehradzkiej.

Moim zdaniem głównym osiągnięciem spotkania było nawiązanie kontaktów, poznanie się wzajemne ludzi, którzy do tej pory znali się tylko z Internetów (lub zgoła nie znali się wcale) – oraz poznanie sytuacji związanej z prawem autorskim w ich ojczyznach. Nie nastawialiśmy się na wynalezienie genialnej formuły rozwiązującej problem praw autorskich w dobie cyfrowej. Zderzaliśmy swoje pomysły z sytuacją w innych krajach, oraz z pomysłami innych aktywistów.

Jeden niezmiernie ważny wynik udało się jednak osiągnąć: to dojście wspólnie do wniosku, że koniecznie musimy popracować nad językiem, którym mówimy. Cała dyskusja o prawie autorskim obecnie odbywa się w języku narzuconym przez jedną stronę, to zaś bardzo ogranicza możliwości wypracowania sensownych, kompromisowych rozwiązań.

Zaczęliśmy zatem tworzyć bardzo wstępne zręby nowego słownika.

Najważniejsze wydaje się ustalenie, że termin “własność intelektualna” jest absolutnie nie do przyjęcia. Po pierwsze, nic, co jest opisywane tym terminem, de facto nie jest własnością, a tylko czasowym monopolem. Po drugie, termin ten obejmuje sztucznie przede wszystkim:

  • prawa autorskie;
  • prawa do znaków towarowych;
  • prawa patentowe.

To są trzy zupełnie różne dziedziny, i powinny być traktowane kompletnie oddzielnie. Używanie tego terminu, czy tworzenie jakiegokolwiek synonimu, niepotrzebnie komplikuje sprawy (co bez wątpienia jest w smak zwolennikom używania tego terminu).


Osobiście dla mnie dodatkowym dużym plusem była możliwość spokojnego pogadania z Amelią Andersdotter. Drapiąca w mózg rozmowa o prywatyzacji infrastruktury, oraz związanych z nią problemami w podtrzymywaniu praw i wolności w Internecie. Ten temat jeszcze pewnie poruszę.

Kościoła poczucie odpowiedzialności

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Jak pewnie zauważyli ci-co-mnie-czytają (a ponoć tacy są), Kościół Katolicki jest dla mnie niewyczerpanym źródłem zdziwienia. Dziś na przykład zdziwienie bierze się z refleksji nad poczuciem odpowiedzialności, które przejawia się w jego działaniach i wypowiedziach.

Dość bowiem jasne jest, że Kościół poczuwa się (z jakichś sobie tylko znanych względów) do odpowiedzialności za życie seksualne ludzkości, skoro tak ostro walczy z homoseksualizmem, seksem przedmałżeńskim czy antykoncepcją.

Zadziwiające jednak, że jednocześnie nie czuje takiej samej odpowiedzialności za życie seksualne księży – co chyba nie wynika z niezrozumienia, jako że widoczne jest podejście dość pragmatyczne. Pragmatyzm ten zaś potrafił przejawiać się groteskowo i drastycznie.

Widać to również w sprawach bardziej przyziemnych. Kościół czuje się najwyraźniej w jakimś stopniu odpowiedzialny za finanse państwa, skoro próbuje wpływać na decyzje ich dotyczące. Ciekawe jednak, że nie czuje takiej samej odpowiedzialności w sytuacji znacznie mniejszego formatu, w której nieutrzymywany poprawnie mur zabytkowego cmentarza (będący własnością i odpowiedzialnością Kurii Metropolitarnej Warszawskiej) zawala się, uszkadzając prywatne groby. Albowiem za groby odpowiada rodzina.

Pytanie, czy format odpowiedzialności za mały, czy też może potencjalny przepływ środków finansowych jest w złym kierunku?

Ucząc się Internetów

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Internet jest nowym wynalazkiem – prekursor Internetu, ARPANET, to początek lat 70-tych. Większość internetowych zjawisk, w których uczestniczymy, oraz narzędzi, których używamy, jest jeszcze młodsza. Na przykład sieci społecznościowe zaczęły powstawać w połowie lat 90-tych, zaś prawdziwy boom i popularność to dopiero pierwsza dekada XXI wieku.

To zaś oznacza, że – ogólnie rzecz biorąc – nie potrafimy z nich korzystać. Bo i kiedy mielibyśmy się tego nauczyć?

Ludzie naturalnie starają się działać w nowej rzeczywistości, w nowych sytuacjach, za pomocą nowej technologii, poprzez analogie do technologii i sytuacji już znanych. Dopiero później, po “zwiadzie bojem”, czyli sprawdzeniu (przez długie lata) w praktyce, jak nowe narzędzia różnią się od tych znanych, powstają zwyczaje czy nowe regulacje obejmujące i porządkujące korzystanie z nowych technologii.

Analogia Samochodowa

Gdy pojawiły się pierwsze samochody, ogólnie rzecz biorąc traktowane były analogicznie do powozów, technologii znanej od wieków. Szybko jednak okazało się, że samochody są znacznie szybsze i bardziej niebezpieczne, niż powozy; zaczęły zatem pojawiać się zwyczaje, kultura i regulacje, biorące pod uwagę “inność” nowego narzędzia i nowej rzeczywistości.

Początkowo część regulacji była absurdalna, jak na przykład nakazy w krajach anglosaskich, by przed każdym “automobilem” biegła osoba z latarnią lub flagą, ostrzegająca o fakcie zbliżania się “bezkonnego powozu”. Z upływem lat jednak społeczeństwo uczyło się, jak używać i jak regulować nowe narzędzie – i nowe narzędzie przestawało być nowe.

W ostateczności, używanie narzędzia zostało zinternalizowane, samochody stały się naturalnym elementem życia codziennego, wszyscy mniej-więcej znamy zasady. Wiemy, na przykład, że przechodząc przez ulicę musimy się rozejrzeć – i nie musimy mieć do tego specjalnego przeszkolenia. Wiemy też, że należy zapinać pasy. Część zasad korzystania z nowego niegdyś narzędzia weszło do kultury, do zwyczajów; część trafiła do regulacji prawnych. Generalnie wiemy już, na co uważać w świecie, w którym są samochody – czego nie można było powiedzieć o naszych pradziadkach.

Autostrada Informacyjna

Z Internetem, mediami społecznościowymi i całą resztą technologii informacyjnych (nazywanych jeszcze do niedawna – quelle surprise – “nowymi technologiami”) jesteśmy w podobnej sytuacji, jak nasi przodkowie w pierwszych latach motoryzacji. Technologia się zmieniła, zmieniła też naszą rzeczywistość. Nie znamy i nie jesteśmy w stanie przewidzieć wszystkich konsekwencji naszych działań w przestrzeni wirtualnej. Zasady, kultura używania Internetu, oraz regulacje z nim związane – dopiero się tworzą.

Pod wieloma względami jesteśmy nawet w sytuacji gorszej. Technologie zmieniają się znacznie szybciej, niźli w czasach naszych pradziadków – co oznacza, że dużo trudniej nam je dogonić w zwyczajach, kulturze, regulacji. Mało tego: ewentualne negatywne skutki nieprzemyślanego użycia technologii są częstokroć znacznie odsunięte w czasie i nie tak widowiskowe (choć zdarzają się i takie), jak skutki niezauważenia nadjeżdżającego samochodu.

To oznacza, że trudniej nam zauważyć te negatywne skutki, i zweryfikować nasze zwyczaje, naszą higienę internetową. Jeżeli skutki mojego błędu pojawią się za lat powiedzmy 5 przy jakiejś rozmowie kwalifikacyjnej, z której wyjdę z niczym przez jakieś zdjęcie z imprezy, opublikowane 2 lata temu – przez 7 lat będę nieświadomy, że ta publikacja była błędem, i szanse są spore, że będę popełniał przez ten czas podobne błędy.

Nie dość, zatem, że technologia rozwija się szybciej, niż kiedyś, to jeszcze my reagujemy na te zmiany (poprzez weryfikację naszych zwyczajów) znacznie wolniej. Ten rozjazd jest niezmiernie niebezpieczny, a zauważymy to za lat 5 czy 10, gdy obecne nastolatki zaczną szukać pracy, a ich potencjalni pracodawcy zaczną weryfikować kandydatów za pomocą Wujka Googla i Brata Facebooka.

Flagi ostrzegawcze

To jest jeden z powodów podnoszenia przez niektóre organizacje i osoby (w tym niżej podpisanego) rabanu i ostrzeganie przed (nie zawsze uświadamianą przez obywateli) rezygnacją z prywatności, przed oddawaniem swoich prywatnych danych i swojej prywatnej komunikacji w ręce korporacji i scentralizowanych sieci.

Oczywiście niewykluczone, że przesadzamy – podobnie jak “flagowe” prawo samochodowe. Z drugiej strony, czasem lepiej dmuchać na zimne – by nie ogarnęło nas do cna technologiczne samouwielbienie i bezkrytyczna fascynacja nową technologią.

Kościoła wiara w wiernych

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Dużo ostatnio słychać na temat propozycji Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji, by zlikwidować Fundusz Kościelny, w zamian zaś dać podatnikom możliwość przekazania 0.3% podatku na kościoły i związki wyznaniowe.

Z punktu widzenia obywateli – świetny pomysł! Nic to nie kosztuje (po prostu 0.3% podatku idzie na wskazany kościół/związek), nie wymaga specjalnie dużo pracy (wypełnienie jednego pola w formularzu zeznania podatkowego), mechanizm jest znany i sprawdzony (od lat mamy 1% na organizacje pożytku publicznego), plus wydaje się dość sprawiedliwe: pieniądze idą na ten dokładnie kościół czy związek, na który dany Kowalski chce płacić. Same plusy, rajt?

Kościół Katolicki jednak broni się rękami i nogami. W sytuacji, w której oficjalnie 90% Polaków to Katolicy, takie podejście nieco dziwi. Kościół powinien się cieszyć, 0.3% podatku od 90% podatników w Polsce to ogromna ilość pieniędzy.

Ku zaskoczeniu wszystkich (choć najwyraźniej nie Kościoła), tylko 39% Polaków jest na tyle żarliwymi wierzącymi, by jedną trzecią procenta podatku (którego i tak nie mogą przecież wydać!) przekierować na wybrany związek. Przy czym nie wiadomo jaki procent z tej grupy przekazałoby to na Kościół Katolicki.

Ta perspektywa jest dla Kościoła przerażająca nie tylko ze względów finansowych. Przede wszystkim – i to zapewne spędza hierarchom sen z powiek – oznacza błyskawiczną, skuteczną i jednoznaczną weryfikację faktycznej ilości wiernych w Polsce.

Jeżeli bowiem Kościół twierdzi, że 90% Polaków to Katolicy, a tylko 39% podatników przeznacza publiczne pieniądze na związki wyznaniowe, coś jest nie tak z matematyką Kościoła. To zaś oznacza, że dyskusja publiczna w tematach takich jak aborcja, homoseksualizm czy religia w szkołach nabiera zupełnie nowych kolorów.


Na marginesie zauważę, że mi osobiście (jako ateiście), bardzo podoba się wyraźne wartościowanie – na organizacje pozarządowe 1%; na religię: 0.3%.

Pojawia się też pytanie: skoro najwyraźniej Kościół był w stanie oszacować, że ilość wiernych, którzy skorzystają z proponowanego mechanizmu jest znacznie mniejsza, niż oficjalne statystyki Kościoła – czy to oznacza, że Kościół świadomie naginał fakty dotyczące poparcia społecznego jego dotychczasowych stanowisk w debacie publicznej?..

Nie śmiem tego twierdzić – byłoby to działanie niemoralne i kompletnie do Kościoła niepodobne.