Przejdź do treści

Pieśni o Bezpieczeństwie Sieci
blog Michała "ryśka" Woźniaka

Ecologic, Ford i inwigilacja

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Parę miesięcy temu Jimowi Farley’owi, przedstawicielowi Forda wymsknęło się na targach CES, że:

Wiemy o każdym, kto łamie prawo, wiemy, kiedy to robisz. Mamy w Twoim samochodzie GPS, więc wiemy, co robisz. Przy okazji, nie dajemy tych danych nikomu.

Wywołało to lawinę komentarzy, Ford zaś (ustami swego rzecznika, i samego p. Farley’a) rakiem się z tych rewelacji wycofał – podkreślając, że zbierane dane miałyby być wykorzystywane wyłącznie w postaci zanonimizowanej, lub wyłącznie po bezpośrednim włączeniu tych funkcji przez kierowcę. Słowem, że nie ma mowy o żadnej inwigilacji.

Oczywiście, gdy raz dane trafią na serwery Forda, jedyne co mamy, to obietnicę, że nikomu ich nie udostępnią. Osobiście nie jestem przekonany, że jest to środek wystarczający. Ubezpieczyciele są w stanie dobrze za nie zapłacić, a wymiar sprawiedliwości i służby płacić nawet nie muszą.

Ford nie jest jednak jedyną firmą, która chce “pomóc” kierowcom, zbierając o nich dane, zaś Polacy nie gęsi. Twórcy projektu Ecologic, który wygrał Warszawski Startup Fest, udzielili ciekawego wywiadu – przytaczam kluczowy fragment (podkreślenie moje):

Damian Szymański, Gazeta.pl: Na czym polega projekt Ecologic i jak może pomóc nam wszystkim zmniejszyć opłaty za samochód?

Emil Żak i Robert Bastrzyk: Na co dzień nikt nie podlicza, ile dokładnie kosztuje go użytkowanie samochodu. A okazuje się, że rocznie niejednokrotnie przewyższa ono wartość całego auta. Zmiana opon, paliwo, ubezpieczenia, naprawy itd. To wszystko kosztuje. A nasze urządzenie analizuje każde zachowanie kierowcy. Sygnalizuje nam, co zrobiliśmy źle i podpowiada, co możemy zrobić, żeby obniżyć koszty np. paliwa. Co więcej, mamy wgląd w te dane 24 h.

Totalna inwigilacja?

No właśnie nie. Chodzi o to, w jaki sposób kierowca prowadzi swój samochód. Ecologic to aplikacja mobilna, portal online i urządzenie, które podpina się do auta. Dzięki temu możemy mieć najróżniejsze dane np. na temat spalania…

Jakie dane są zbierane? Strona Ecologic twierdzi, że urządzenie montowane w samochodzie jest “wyposażone w czujniki ruchu, akcelerometr, kartę SIM, modem GPS i 3G”, oraz że:

System natychmiast rozpoczyna rejestrowanie danych eksploatacyjnych pojazdu, pozycji GPS oraz techniki jazdy kierowcy w czasie rzeczywistym.

Pomysł polega zatem na zbieraniu danych o pozycji GPS, przyspieszeniach, danych eksploatacyjnych pojazdu oraz technice jazdy kierowcy, i wysyłaniu ich na serwer Ecologic. Wygląda więc na to, że nie różni się znacząco od pomysłu Forda, z miłym (jak by się wydawało) dodatkiem, że kierowca może sam siebie kontrolować i weryfikować swoje statystyki. Brzmi świetnie!

Oczywiście pojawia się pytanie, co dalej z tymi danymi. O ile jednak “obietnica” Forda, że nie będzie się nimi z nikim dzielił, jest zabezpieczeniem dosyć słabym, o tyle Ecologic nie próbuje nawet ukrywać, że właśnie na dzieleniu się tymi danymi chce zarabiać.

W sekcji “Dla kogo” wręcz się tym chwali (podkreślenie moje):

Prywatni odbiorcy – miej oko na młodego kierowcę w rodzinie Mali przedsiębiorcy – szybka i łatwe zarządzanie pojazdami Floty pojazdów – miej flotę pod kontrolą Firmy leasingowe – obniż wypadkowość i śledź km Ubezpieczyciele – daj zniżki za bezszkodową i bezpieczną jazdę

Zabrakło tu jeszcze jednej, jakże ważnej, grupy docelowej: jestem pewien, że policji i strażom miejskim nie zajmie dużo czasu dojście do wniosku, że zamiast stawiać kosztowne w utrzymaniu fotoradary wystarczy wymagać instalacji jednego prostego urządzenia w samochodach na polskich drogach. Wszak czy Ecologic odmówiłby dostępu do danych wymiarowi sprawiedliwości?

Spokojnie jednak! Twórcy Ecologic dbają o poczucie prywatności kierowców:

Twój pracownik może wyłączyć zapis pozycji GPS aby nie czuł się “obserwowany” po godzinach pracy. Niezależnie system oceni technikę jazdy a przebyte km oznaczy jako prywatne. (sic!)

Skoro jednak system “oznaczy przebyte km jako prywatne” oraz “oceni technikę jazdy”, skądś te dane musi mieć. O ile więc być może nie będą zbierane informacje o pozycji, informacje o przyspieszeniach, przebytych kilometrach i tak dalej już tak. Czy do tych danych dotyczących “prywatnych” kilometrów dostęp będzie miał tylko pracownik? Czy również pracodawca i ubezpieczyciel (wszak służby taki dostęp załatwić sobie mogą zawsze)?

W wywiadzie z Gazetą, przedstawiciele Ecologic twierdzą, że:

Chodzi o motywację, zaangażowanie i zdrową rywalizację. Trzeba trochę odwrócić kategorie myślenia. Zamiast kija dać komuś dwie marchewki.

Szkoda, że po stronie samych kierowców przełoży się to na trzy kije – pracodawcę, ubezpieczyciela i wymiar sprawiedliwości.

Otwórzmy edukację

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Wyobraźmy sobie, że chcemy kupić młotek, dowiadujemy się jednak, że aby go używać zaakceptować musimy licencję, która zabrania nam m.in. wbijania gwoździ produkowanych przez kogokolwiek innego, niż producent młotka, oraz użyczania młotka innym (np. sąsiadowi czy rodzinie); nie wolno nam też rozkładać młotka na części (np. w celu ulepszenia lub naprawy), ani używać młotka w pracy zarobkowej – to wymagało by wykupienia dodatkowej, znacznie droższej licencji.

Nie pomylę się zapewne, gdy powiem: większość z nas uzna taką sytuację za absurdalną i po prostu pójdzie kupić młotek gdzie indziej. Na jakiej podstawie producent młotka rości sobie prawo do decydowania, co mogę zrobić z należącym do mnie narzędziem?

Niestety, wiele narzędzi, których dziś używamy na co dzień, obwarowanych jest właśnie takimi zasadami. I o ile to, na jakie licencje i ograniczenia zgadzamy się w zaciszu domowym, to nasza prywatna sprawa, o tyle sytuacja, w której nauczyciel nie może udostępnić uczniowi narzędzi czy materiałów, które są niezbędne do nauki, ze względu na interesy firm trzecich – jest dla mnie sytuacją nie do zaakceptowania.

Nie chodzi o cenę

Wbrew wypowiedziom najczęściej bodaj pojawiającym się w debacie o otwartych zasobach edukacyjnych w Polsce (a takim zasobem mają być e-podręczniki), w otwartej edukacji i wolnym oprogramowaniu wcale nie chodzi o pieniądze. Chodzi przede wszystkim o wolność.

O to, by nauczyciel mógł wziąć materiały edukacyjne, i stworzyć na ich podstawie materiał dostosowany do grupy, z którą ma zajęcia. Oraz o to, by mógł te materiały – zarówno źródłowe, jak i przetworzone – przekazać swoim uczniom, ich rodzicom, czy innym nauczycielom, krzewiąc w ten sposób wiedzę jeszcze skuteczniej. I by mógł to wszystko zrobić bez obawy, że narusza czyjąś “własność intelektualną”.

Recepta na sukces

Aby było to możliwe, narzędzia i materiały, z których korzystamy w procesie edukacji (i poza nim) muszą być wolne od obwarowań licencyjnych uniemożliwiających bądź utrudniających ich użycie, przetworzenie, rozpowszechnianie. Takie wolne materiały już istnieją – doskonały przykładem jest tu Wikipedia czy portal Wolne Lektury. Wszystkie niemal materiały, które tam znajdziemy, dostępne są na wolnych licencjach, co oznacza, że prawo ich wykorzystania, rozpowszechniania i tworzenia na ich podstawie ma każdy.

Obwarowania licencyjne nie mogą również dotyczyć oprogramowania, którego musimy użyć, by móc skorzystać z dobrodziejstw wolnych zasobów edukacyjnych. Cóż bowiem z tego, że dostanę otwarty podręcznik, jeśli mogę go odczytać czy przetworzyć wyłącznie wykorzystując oprogramowanie drogie lub takie, którego licencja zabrania mi rozpowszechniania dalej efektów mojej pracy? Zatem wszystkie materiały na wolnych licencjach powinny być dostępne w formie zrozumiałej przez wolne oprogramowanie (które, notabene, na ogół jest darmowe).

Jest jeszcze trzeci warunek: podobnie jak licencja na materiały edukacyjne nie może wykluczać żadnego ich użycia, i podobnie jak sposób ich podania (a więc np. format pliku, w którym są rozpowszechniane) nie może wykluczać użytkowników takiego czy innego oprogramowania, ich forma nie może również wykluczać osób niepełnosprawnych. Na przykład osoby niewidome, korzystające z czytników ekranu, nie są w stanie skorzystać z treści w postaci obrazków – wystarczy jednak dodać do tych obrazków w odpowiedni sposób dobry opis, by problem rozwiązać.

Otwartość a sprawa Polska

Choć wszystko to wydaje się dość niekontrowersyjne, wypromowanie takiego podejścia w Polsce zajęło Koalicji Otwartej Edukacji całe lata.

Dziś jednak, dzięki współpracy szeregu organizacji promujących otwartość w zastosowaniach edukacyjnych, dołączając jak co roku do globalnych obchodów trwającego właśnie Tygodnia Otwartej Edukacji, możemy wskazywać na konkretne projekty polskiego rządu, które tych trzech zasad się trzymają. Jak choćby projekt e-podręczników do kształcenia ogólnego.

Głodne mózgi

W cyfrowym świecie zapewnienie dostępu do edukacji i narzędzi jest z jednej strony znacznie łatwiejsze, z drugiej – nieco trudniejsze, niż w odniesieniu do narzędzi czy materiałów fizycznych.

Łatwiejsze, ponieważ o ile nie możemy zwyczajnie “skopiować” młotka, bez problemu poradzimy sobie ze skopiowaniem tekstu, materiału audio-video czy programu. Trudniejsze, ponieważ za tym, by utrudnić nam to kopiowanie stoją ogromne interesy.

Co oznacza, że nie istnieje dziś żadna techniczna bariera przed tym, by nakarmić wszystkie mózgi głodne wiedzy. Każdy umysł ludzki rozwija się, jeżeli jest karmiony wiedzą, my zaś pierwszy raz w historii możemy niemal bez kosztów każdemu tę wiedzę zapewnić!

Niestety, wciąż pojawiają się głosy, że jest to nieopłacalne. Nie dlatego, że kosztowałoby zbyt dużo – nie! Dlatego, że kosztowałoby zbyt mało.

Kwestia kontroli

Wykorzystując i tworząc otwarte zasoby edukacyjne, czy używając wolnego oprogramowania, wykorzystujemy narzędzia, nad którymi zachowujemy kontrolę. Producent młotka nie powinien móc decydować, co możemy z nim zrobić – nie musimy się na to również zgadzać w przypadku narzędzi cyfrowych.

I znów: nie chodzi o cenę. Są narzędzia darmowe, które nas ograniczają (np. popularnego komunikatora VoIP nie możemy, zgodnie z licencją, dać znajomemu, mimo że jest bezpłatny). Warto zwracać uwagę na to, czy oprogramowanie, z którego korzystamy, nie próbuje decydować za nas, co nam wolno, a czego nie.

Jak wszak zachować wpływ na gospodarkę i budować samorządność, jeśli nie mamy wpływu na narzędzia, z których korzystamy, i materiały, z których się uczymy?


Tekst powstał w ramach działań Koalicji Otwartej Edukacji wokół Tygodnia Otwartej Edukacji.

IM IN UR MINISTRY, CONSULTING UR INTERNETZ

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Zwykle, gdy publikuję ranta wpis o konsultacjach publicznych, niewiele dobrego mogę w nim umieścić. Na szczęście są wyjątki od tej reguły.

Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji pracuje nad swoim stanowiskiem na zbliżające się spotkanie w sprawie zarządzania Internetem – NetMundial w Saõ Paulo. W ramach tych prac, ministerstwo poprosiło o komentarze do stanowiska Komisji Europejskiej na temat zarządzania Internetem; zaprosiło nas też na spotkanie w tym (ważnym, o czym napiszę niebawem) temacie.

Tymczasem jednak chcę pochwalić MAiC, że od dłuższego czasu organizacje pozarządowe zainteresowane i kompetentne w tym obszarze tematycznym nie muszą się już dobijać. Jesteśmy zapraszani, razem z dostawcami usług internetowych, firmami telekomunikacyjnymi, dostawcami treści, i tak dalej. Bywa nawet, że nasz głos jest brany pod uwagę.

Co jeszcze ciekawsze, tym razem wśród zaproszonych organizacji znalazł się Warszawski Hackerspace. W oficjalnej ministerialnej komunikacji pojawiły się więc adresy @hackerspace.pl, dwóch hakerów pojawiło się zaś na spotkaniu.

A media milczą!

Szyfrowany VoIP, który działa

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Ci z Was, którzy śledzą mój diasporowy profil, być może zauważyli moje nagłe zainteresowanie RetroShare, czyli ciekawym narzędziem do komunikacji i współdzielenia plików (zasługującym na pełną recenzję, na którą niestety nie mam teraz czasu, więc ograniczę się do tego krótkiego wpisu).

Zainteresowanie zasłużone – wreszcie zdecentralizowane (kompletnie, działa na zasadzie peer-to-peer), szyfrowane narzędzie komunikacyjne nie wymagające skomplikowanej konfiguracji. Ma też oczywiście swoje wady (korzysta z hasza SHA1, co do którego bezpieczeństwa są pewne wątpliwości, zaś interfejs nie należy do najbardziej przejrzystych). Dziś jednak zabłysnęło, i to w dziedzinie, która jest niewyczerpanym źródłem frustracji dla użytkowników wolnego oprogramowania…

VoIP

Jest wiele projektów i wiele podejść do tematu VoIP po wolnej stronie informatyki, ale jeszcze nie udało mi się znaleźć rozwiązania, które by po prostu działało. SIP nie należy do najłatwiejszych w konfiguracji; Jitsi wciąż ma poważne problemy z komunikacją pomiędzy kontami na różnych serwerach. Projektem, który w moim odczuciu najbardziej zbliżył się do ideału, był QuteCom… “był”, ponieważ od ponad 2 lat nie pojawiła się żadna nowa wersja.

RetroShare zaś… Pobierasz, instalujesz i generujesz sobie tożsamość (co dzieje się automagicznie); ewentualnie pobierasz plugin VoIP (najprawdopodobniej masz go już na pokładzie, ale jeśli nie, pakiet retroshare-voip-plugin jest Twym przyjacielem; użytkownicy innych systemów operacyjnych mogą zajrzeć tu).

Teraz wystarczy dodać znajomego, rozpocząć rozmowę na czacie… i voilà, możemy pogadać. Żadnego tworzenia kont na serwerach, żadnego ufania komukolwiek w zakresie zarządzania naszymi danymi czy kontem, działa za NATem. Cała komunikacja jest oczywiście szyfrowana, nikt nas nie podsłucha.

Co ciekawe, podczas testowej rozmowy uśpił mi się laptop. Po wybudzeniu go parę minut później, rozmowa trwała w najlepsze bez jakiegokolwiek problemu, przerwania, szukania połączenia czy innych nieprzyjemności. Magia.

A więc chcesz cenzurować Sieć...

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Propozycje cenzury Internetu pojawiają się z zadziwiającą regularnością – i zwykle kompletnie pomijają podstawowe kwestie z tematem tym związane. Cenzura Internetu postrzegana jest przez jej zwolenników jako “proste rozwiązanie problemu”. Prawda jest jednak taka, że problemów społecznych samą technologią nie rozwiążemy, a możemy przy okazji wiele zepsuć.

Na jedno ze spotkań konsultacyjnych na temat propozycji rozwiązania problemu dostępu dzieci do pornografii w Internecie (związanych oczywiście ze światłą propozycją posłów Solidarnej Polski) przygotowałem więc listę pytań, które wymagają odpowiedzi w przypadku wysuwania propozycji cenzurowania Internetu (do pobrania również w formatach ODT i PDF; dziękuję p. Adamowi Haertle za celną sugestię uzupełnienia pytania 11.).

Jeżeli ktoś ma ochotę na tej podstawie wygenerować czeklistę, zapraszam rzecz jasna serdecznie! Podobnie z rozszerzeniem, ulepszaniem, poprawkami.

Pytania o cenzurę Internetu

Niniejszy dokument zbierać ma w jednym miejscu pytania, które należy postawić w wypadku prowadzenia dyskusji nad propozycją wprowadzenia centralnego filtra sieci Internet w celu filtrowania pornografii, i stanowić ma mapę kwestii wymagających podjęcia decyzji.

Pytania w przeważającej części nie dotyczą zagadnień czysto technicznych i nie wymagają odpowiedzi na poziomie konkretnych rozwiązań technicznych. Pytania nie poruszają również kwestii ekonomicznych.

1. Jaka definicja pornografii ma zastosowanie w kontekście proponowanego rozwiązania? W szczególności: i. Czy obejmować ma również animacje i grafiki, niewytworzone techniką utrwalania obrazu? ii. Czy obejmować ma również teksty opisujące akty seksualne? iii. Czy obejmować ma również materiały audio? iv. Czy -- a jeżeli tak, w jaki sposób -- definicja ta unikać będzie obejmowania dzieł sztuki zawierających lub opisujących nagość? v. Czy -- a jeżeli tak, w jaki sposób -- definicja ta unikać będzie obejmowania treści edukacyjnych z zakresu biologii i edukacji seksualnej?

2. Kto decydować ma o umieszczaniu danego materiału na liście treści blokowanych? W szczególności: i. Jak odbywać się będzie kontrola zawartości tej listy w celu uniknięcia blokowania materiałów nie spełniających definicji pornografii, umieszczonych na liście celowo bądź przez pomyłkę? ii. Czy lista będzie publiczna, czy też utajniona? iii. Jeśli lista będzie utajniona, na podstawie jakich przesłanek takie rozwiązanie wydaje się konieczne?

3. Jak identyfikowane mają być materiały mające być blokowane? W szczególności: i. Czy propozycja przewiduje blokowanie na podstawie słów kluczowych w treści? ii. Czy propozycja przewiduje blokowanie na podstawie słów kluczowych w adresie URL? iii. Czy propozycja przewiduje blokowanie na podstawie konkretnych adresów URL? iv. Czy propozycja przewiduje blokowanie na podstawie konkretnych nazw domen? v. Czy propozycja przewiduje blokowanie na podstawie konkretnych adresów IP? vi. Czy propozycja przewiduje blokowanie na podstawie rozpoznawania obrazów? vii. Czy propozycja przewiduje blokowanie na podstawie rozpoznawania dźwięków? viii. Czy propozycja przewiduje blokowanie na podstawie sum kontrolnych? ix. Czy propozycja obejmuje kombinację metod blokowania? Jeśli tak -- jaką?

4. Jaka procedura proponowana jest w kontekście zaistnienia blokowania treści nie spełniających definicji pornografii? W szczególności: i. Jaką drogą zgłaszane mają być tego typu sytuacje? ii. Jak wyglądać ma procedura zatwierdzania lub odrzucania takich zgłoszeń?

5. Jaka procedura proponowana jest w kontekście braku blokowania treści spełniającej definicję pornografii? W szczególności: i. Jaką drogą zgłaszane mają być tego typu sytuacje? ii. Jak wyglądać ma procedura zatwierdzania lub odrzucania takich zgłoszeń?

6. Czy rodzice/opiekunowie/abonenci będą mieć kontrolę nad zakresem blokowania? W szczególności: i. Czy będą mogli decydować, że dana treść ma być wyjątkowo nie blokowana? ii. Czy będą mogli decydować, że dana treść ma być wyjątkowo blokowana?

7. Czy blokowanie ma być opt-in, opt-out, czy też wybór ma być obowiązkowy przy pierwszym połączeniu? W szczególności: i. Czy wybór dotyczyć ma wszystkich urządzeń korzystających z danego łącza? ii. Czy wybór ma dotyczyć tylko konkretnego urządzenia na dowolnym łączu? iii. Czy wybór ma dotyczyć tylko konkretnego urządzenia na konkretnym łączu?

8. Czy decyzja o uruchomieniu bądź nie filtrowania dotyczyć będzie również abonentów instytucjonalnych i firm? W szczególności: i. Jeśli nie będzie dotyczyć, czy to oznacza brak filtrowania, czy obowiązkowe filtrowanie? ii. Czy dotyczyć będzie bibliotek? iii. Czy dotyczyć będzie szkół? iv. Czy dotyczyć będzie uniwersytetów i innych instytucji edukacji wyższej? v. Czy dotyczyć będzie publicznych hot-spotów administrowanych przez lokalne społeczności? vi. Czy dotyczyć będzie publicznych hot-spotów administrowanych przez prywatnych usługodawców? vii. Czy dotyczyć będzie prywatnych hot-spotów oferowanych wyłącznie dla klientów prywatnych usługodawców? viii. Czy dotyczyć będzie prywatnych hot-spotów administrowanych przez prywatne firmy na potrzeby pracowników?

9. Czy propozycja przewiduje blokowanie również treści mogących wskazać metody obejścia filtrowania?

10. Jak propozycja odnosi się do ruchu HTTPS (i innego zabezpieczonego TLS/SSL)? W szczególności: i. Czy ruch HTTPS/TLS/SSL ma być ignorowany? ii. Czy ruch HTTPS/TLS/SSL ma być blokowany? iii. Czy ruch HTTPS/TLS/SSL ma być łamany i filtrowany?

11. Jak propozycja odnosi się do prywatnej komunikacji? W szczególności: i. Czy filtrowanie dotyczyć ma komunikacji przez e-mail i komunikatory? ii. Czy filtrowanie dotyczyć ma sieci peer-to-peer? iii. Czy filtrowanie ma dotyczyć MMSów? iv. Czy filtrowanie ma dotyczyć prywatnej komunikacji audio oraz video w sieci Internet? v. Czy filtrowanie ma dotyczyć prywatnej komunikacji audio przez sieci telefoniczne?

12. Jak propozycja odnosi się do prywatnej szyfrowanej komunikacji? W szczególności: i. Czy taka komunikacja ma być blokowana? ii. Czy taka komunikacja ma być ignorowana? iii. Czy taka komunikacja ma być łamana i filtrowana?

13. Czy rozwiązania dotyczące ruchu HTTPS/TLS/SSL, komunikacji prywatnej i szyfrowanej komunikacji prywatnej mają obowiązywać również w miejscach wymienionych w pytaniu 8.?


Ciekawe, czy przedstawiciele Stowarzyszenia Twoja Sprawa, tak jednostronnie podsumowującego naszą dyskusję w ramach tych konsultacji, zastanowili się choć chwilę choćby nad częścią z powyższych kwestii? Może warto ich o to zapytać?

Prawie jak decentralizacja

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Niedawno spotkałem się z następującym komentarzem:

Cześć, wybaczcie, że się wtrącę, ale tyle jest projektów zajmujących się tak czy inaczej decentralizacją, że doszedłem do wniosku, że przydałoby się wspólne miejsce do wymiany pomysłów.

“Doskonale”, pomyślałem, “to by się faktycznie przydało!” Zacny pomysł: stwórzmy miejsce do rozmów o decentralizacji. Wszak decentralizacja tak ważna jest ostatnio i w ogóle. Gdzież można by takie miejsce stworzyć? Na Diasporze? Na Friendice? Na którejś z pozostałych zdecentralizowanych, federowanych sieci?

Stworzyłem subreddita jako miejsce do wymiany doświadczeń i pomysłów, i ogólnej dyskusji

Facepalm.

Jakież miejsce jest lepsze do rozmowy o decentralizacji, niż scentralizowana usługa, nieprawdaż?..


To nasza mentalność, nie technologia, jest problemem.

Żaden link nie jest nielegalny

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Od dłuższego czasu pojawiają się pomysły wprowadzenia sankcji za linkowanie do treści umieszczonych w Internecie nielegalnie (np. uzyskania licencji autora). Było to szczególnie widoczne na V Forum Prawa Autorskiego, gdzie postulat ten podnosiły zarówno organizacje pokroju ZAiKSu czy SFP, jak i firmy (w tym wypadku Plagiat.pl).

Zadziwiające jest w nich nie tyle sam ich poziom absurdu, co to, że ktoś potrafi je wygłaszać z kamienną twarzą. Trudno mi ocenić, czy wynika to z niewiedzy i niezrozumienia pewnych podstawowych kwestii (dotyczących nawet nie tyle komunikacji elektronicznej, co komunikacji międzyludzkiej w ogóle), czy też jest to może celowy zabieg mający rozwiązać problem w postaci Internetu.

No to po kolei…

Linki w Internecie spełniają identyczną rolę, jak przypisy bibliograficzne: informują, gdzie dana treść się znajduje. Nie dochodzi do rozpowszechniania treści, nie dochodzi do kopiowania. Link sam w sobie nie narusza niczyich praw – jest tylko informacją.

Mało tego, link jest informacją również dla osób próbujących daną nielegalnie umieszczoną treść usunąć. Dzięki linkom łatwiej znaleźć treści publikowane bez zgody autora i usuwać je z Sieci – oczywiście z poszanowaniem prawa i korzystając z odpowiedniej drogi prawnej. Czemu organizacje twierdzące, że reprezentują interesy twórców, próbują odebrać sobie i twórcom tak przydatne narzędzie?..

Dalej – osoba zamieszczająca odnośnik na swojej stronie internetowej nie ma możliwości sprawdzenia i upewnienia się, że dana treść, do której odnośnik prowadzi, została umieszczona legalnie. Nawet prawnikom nie jest czasem łatwo określić, czy dana treść została umieszczona legalnie, czy też nie. Czemu zatem mielibyśmy wymagać takiej wiedzy i rozeznania od każdej osoby linkującej do czegokolwiek w Internecie?.. Swoją drogą ciekawe, czy każdy odnośnik na stronie ZAiKSu byłby “legalny”…

Ciekawe też, jakie sankcje by za to miały groziły? Czy mielibyśmy, jak nieszczęsny operator TVShack, spodziewać się aresztowania i ekstradycji do kraju, pod którego jurysdykcję podpada dana nielegalnie umieszczona treść, do której mieliśmy czelność zlinkować?

Swoją drogą, pytanie: skoro strona z linkami do treści nielegalnie umieszczonych stała by się sama w sobie nielegalna, czy linkowanie do niej byłoby również nielegalne? Czy zatem linkowanie do strony, która linkuje do takiej strony, również było by naruszeniem prawa? A linkowanie do strony, linkującej do strony, która… i tak dalej. Albo podejmujemy sensowną decyzję, że linkowanie nie jest naruszeniem, albo wpadamy w studnię absurdalnych konsekwencji.

Niezależnie jednak od sankcji spowodowałoby to sytuację, w której użytkownicy Internetu bali by się korzystać z podstawowej funkcjonalności tego medium. Efekt nie różniłby się bardzo od wprowadzonego w Iranie Internetu “halal” – z tą różnicą, że celowa cenzura zastąpiona byłaby autocenzurą. Niewykluczone zresztą, że taki jest ukryty cel tej propozycji

Zwolennicy tego rozwiązania twierdzą, że jest ono konieczne, ponieważ “notice and takedown”, usuwanie u źródła, jest nieskuteczne. Osoby zajmujące się celowym, komercyjnym udostępnianiem treści, do których praw nie posiadają, mogą za łatwo i zbyt szybko zmieniać domeny, adresy i tak dalej. Mogą też zarejestrować firmę poza Polską – trudno wtedy wyegzekwować usunięcie jakiegoś materiału.

Zastanawiam się, skąd wniosek, że operatorzy “stron czy forów warezowych”, o które rzekomo najbardziej chodzi zwolennikom odpowiedzialności za linkowanie, nie mogliby swojej strony z linkami zarejestrować poza Polską?.. Próba wyegzekwowania usunięcia linków do materiałów umieszczonych nielegalnie obarczona będzie tymi samymi trudnościami w odniesieniu do stron celowo zajmujących się taką działalnością, będzie zatem nieskuteczna.

Spowoduje jednak również, że osoby rejestrujące i prowadzące w Polsce strony, których celem nie jest wymiana informacji o nielegalnie umieszczonych treściach, będą bali się linkować do czegokolwiek, bo a nuż okaże się to trefne…

Mało jednak i tego! Oczywiste jest, że wyszukiwanie i wysyłanie żądań usunięcia “nielegalnych linków” musiało by być prowadzone automatycznie, podobnie jak automatycznie prowadzone jest znajdowanie i wysyłanie żądań usunięcia treści rzekomo umieszczonych nielegalnie. Takie automatyczne mechanizmy popełniają błędy, których efektem bywa usunięcie materiałów umieszczonych całkiem legalnie.

Problem w tym, że małe wytwórnie oraz twórcy publikujący na wolnych licencjach mają znacznie mniejsze siły i zasoby na to, by domagać się swoich praw i walczyć o przywracanie takich treści – a usunięcie ich może być powodem konkretnej straty, gdy np. artysta zarabia na dobrowolnych darowiznach osób, które z treścią się zetkną (może ZAiKS powinien występować w imieniu i takich artystów?).

Problem, który pojawia się przy usuwaniu u źródła tylko mocniej pojawi się w przypadku “nielegalnych linków”. Ponieważ (podobnie, jak w przypadku usuwania u źródła) nie będzie sankcji za usunięcie legalnego linku, usługodawcy czy operatorzy stron będą woleli dmuchać na zimne i usuwać wszystko, co zostanie zgłoszone. Odnośniki do treści na wolnych licencjach będą znikać, a twórcy decydujący się na taki rodzaj publikacji będą ponosili konkretne straty wizerunkowe – i finansowe.


Czasem przekornie zastanawiam się, czy nie należałoby jednak wspierać tego typu pomysłów, ponieważ spowodowały by szybszą migrację użytkowników z zamkniętych ogródków do zdecentralizowanych, szyfrowanych sieci i narzędzi pokroju RetroShare, TOR czy FreeNet.

Narzędzi, które skutecznie uniemożliwiają cenzurę i nadzór ich użytkowników.

Aktualizacja

Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej na dniach orzekł (w sprawie, w której linkowanie było kwestią sporną i centralną), że linkowanie nie jest naruszeniem praw na dobrach niematerialnych.

Sprawa dotyczyła materiałów opublikowanych bez naruszenia praw na dobrach niematerialnych, więc nie odnosi się w stu procentach do tematu niniejszego wpisu, ale i tak jest niezwykle ważnym niespodziewanym przejawem zdrowego rozsądku.

Debaty o prawie autorskim ciąg dalszy

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Od czasu wyraźnego wyrażenia przez społeczeństwo Polski i Europy swojego zdania na temat prawa autorskiego i jego koniecznej reformy niemal dokładnie 2 lata temu, wszyscy zdają się czekać z zapartym tchem, co dalej. Politycy z Brukseli w kuluarach (i poza nimi) przyznają, że czekają na ruch z Polski.

I trudno ich nie zrozumieć, wszak protesty anty-ACTA zaczęły się w Warszawie; to polski premier pierwszy przyznał, że ACTA to błąd; to dla polskich polityków jako pierwszych stało się jasne, że ACTA jest (używając słów posła Gałażewskiego) “passé”; i wreszcie to m.in. polscy eurodeputowani zaczęli zadawać kłopotliwe pytania.

We wrześniu wreszcie taki ruch się pojawił. Na konferencji CopyCamp Europoseł Paweł Zalewski zaanonsował śmiały pomysł reformy prawa autorskiego w UE, po czym już razem z Amelią Andersdotter i Marietje Schaake przedstawił go oficjalnie w Europarlamencie w listopadzie. I znów zapadła cisza w temacie.

Aż wreszcie Komisja Europejska ogłosiła konsultacje na temat reformy dyrektywy InfoSoc – w których notabene każdy powinien wziąć udział (czasu jest niewiele, tylko do 05.02.2014; są jednak pomocne narzędzia), zaś Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego postanowiło zrobić lokalne konsultacje w celu wypracowania oficjalnego stanowiska polskiego rządu.

Forum Prawa Autorskiego

Czym jest Forum Prawa Autorskiego? To jeden z efektów zamieszania wokół ACTA, wcześniej zaś wokół niesławnego porozumienia, z którego MKiDN wycofał się (o pardon, wcale nie było autorem ani stroną) po zainteresowaniu ze strony GIODO.

MKiDN najwyraźniej uczy się na błędach i nie chce więcej stanąć wobec zarzutu braku transparentności swoich decyzji – więc stara się je szeroko konsultować. W tym celu minister kultury powołał Forum.

Wreszcie organizacje pozarządowe zainteresowane tematem reformy prawa autorskiego mają szansę na równych prawach wziąć udział w debacie.

Nowe konsultacje, stare nieporozumienia

V Forum Prawa Autorskiego dotyczyło:

  • zakresu i ochrony praw (terytorialność, linkowanie, rejestr utworów, okres ochrony, niezbywalność, ochrona/egzekwowanie praw);
  • dozwolonego użytku (dozwolony użytek publiczny: biblioteki i archiwa, użytek edukacyjny i naukowy, korzystanie dla dobra osób niepełnosprawnych, eksploracja tekstów i danych, treści tworzone przez użytkowników, dozwolony użytek osobisty i reprografia).

Jeżeli chodzi o stanowisko w tych kwestiach, odsyłam do oficjalnego stanowiska Koalicji Otwartej Edukacji. Ja chciałbym się skupić na czym innym.

Nie było to pierwsze spotkanie w sprawie prawa autorskiego, w którym uczestniczę (i, mam nadzieję, nie ostatnie), mam jednak nieodparte wrażenie, że choć powtarzamy (“my, otwartyści”) pewne rzeczy od lat, nadal spotykamy się z brakiem podstawowego zrozumienia (nie śmiem wszak posądzać o celowe wykrzywianie naszego stanowiska). Widać to było i na tym Forum, w wypowiedziach wielu uczestników i uczestniczek. Przyjrzyjmy się najciekawszym…

“Linkowanie do nielegalnych treści powinno być nielegalne”

Pomysł polega na tym, aby linkowanie do materiałów naruszających własność intelektualną prawa na dobrach niematerialnych było samo w sobie nielegalne. Argument jest taki, że usuwanie takich treści jest zbyt długotrwałe, trudne i nieskuteczne, więc lepiej zająć się usuwaniem linków.

Zatrzymajmy się chwilę na terminie “nielegalna treść”, czyli kolejnym zabiegu językowym mającym na celu zamącenie debaty. Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz: treść nielegalna to treść, której rozpowszechnianie w każdych warunkach jest zabronione. Jeśli organizacje zbiorowego zarządzania twierdzą, że twórczość osób przez nie reprezentowanych wpada do którejś z kategorii takich treści, może czas powiadomić prokuraturę…

Jeżeli mówimy o treściach publikowanych nielegalnie (np. bez uzyskania zgody autora), to mówmy o treściach publikowanych nielegalnie.

Powiązanym do “nielegalnego linkowania” tematem jest temat wyszukiwarek internetowych i propozycji, by miały obowiązek usuwać z treści wyników linki do stron z materiałami umieszczonymi nielegalnie. Do obu odnoszą się te same argumenty, a więc w telegraficznym skrócie i między innymi:

  • linki spełniają rolę czysto informacyjną, podobnie jak przypisy bibliograficzne; karanie za wskazywanie jest absurdem;
  • usuwanie linków to zamiatanie problemu pod dywan, zamiast rozwiązania go u źródła;
  • osoba linkująca na ogól nie ma możliwości sprawdzić, czy docelowa treść jest publikowana w zgodzie z prawem, czy nie; czasem status ten ulega zmianie z czasem;
  • rozwiązanie proponowane jest jako konieczne ze względu na nieskuteczność usuwania materiałów u źródła – ale przecież jeżeli jest problem z wyegzekwowaniem tego u źródła, będzie identyczny problem z linkami;
  • będzie powodowało poważne problemy dla dzieł na wolnych licencjach, w tym oprogramowania.

Rozwinięcie tych punktów wydzieliłem do osobnego wpisu.

“Użytkownicy kultury”

Podział na “użytkowników” (czy “konsumentów”) kultury, oraz twórców, jest tyleż stary, co nieaktualny. Miał być może sens w czasach środków masowego przekazu, z ich sztywnym podziałem na nadawców i odbiorców. Dziś wystarczy laptop by dzieło stworzyć, i Internet, by z nim dotrzeć do tysięcy “odbiorców”.

Kultura read-only stała się (znów! wreszcie!) kulturą read-write. Nie ma możliwości przeprowadzenia ostrego podziału między “użytkownikami” kultury a “twórcami”. Dziś każdy jest twórcą, jeśli tylko zechce.

Odpowiedzialność użytkowników

Obecnie jeśli mam dostęp do danej treści, to mogę ją pobrać i korzystać z niej w ramach dozwolonego użytku. Nie muszę się zastanawiać, czy osoba, która mi tę treść udostępnia, robi to zgodnie z prawem, czy nie.

Propozycja wprowadzenia odpowiedzialności użytkowników w takiej sytuacji jest obarczona tym samym problemem, co kwestia “nielegalnych linków”: skąd użytkownik ma wiedzieć, czy dana treść jest udostępniana legalnie, czy nie, skoro nawet sąd ma czasem problem z rozstrzygnięciem?

Czy treści udostępniane legalnie mają być jakoś oznaczane? Jeśli tak, kto ma je oznaczać? Czy ma to robić sam artysta, czy udostępniający? Jeśli udostępniający, skąd pewność, że nie oznaczy niezgodnie z prawdą? Jeśli artysta, musiałby mieć kontrolę nad każdą pojedynczą udostępnianą kopią… a ktoś, kto chciałby udostępnić nielegalnie, i tak to zrobi.

A może “użytkownicy kultury” (którzy są też przecież twórcami!) powinni ograniczać się do konkretnych “legalnych” kanałów? Jeśli tak, których? Kto je wybiera i na jakiej podstawie? Czy mogę uruchomić własny taki kanał, np. w postaci bloga, videobloga, podcastu? Jeśli mogę, skąd moi odbiorcy będą wiedzieć, że jest on “legalny”?..

I wreszcie, jak ścigani mieliby być użytkownicy treści udostępnionych nielegalnie? Czy organizacje zbiorowego zarządzania proponują nam model amerykański?..

“Komercyjne jest wszystko, na czym ktokolwiek może potencjalnie zarobić”

Jest to propozycja zdefiniowania (trudnej do jednoznacznego i ostrego wytyczenia) granicy między użyciem komercyjnym, a niekomercyjnym w taki sposób, by de facto każde użycie dzieła w Internecie było komercyjne. Przecież nawet gdy zupełnie niekomercyjnie wysyłam prywatny e-mail do członka rodziny, załączając doń jakąś treść (np. plik PDF), całkiem realnie zarabia na tym mój ISP, ISP adresata, być może również jakiś ISP po drodze.

Czy jednak chcemy stosować tak szeroką definicję “użycia komercyjnego”? Przecież wtedy należało by nią objąć również sytuację, w której umawiam się ze znajomymi na wspólne oglądanie (całkiem legalnie nabytych) filmów, do czego mamy prawo w ramach dozwolonego użytku – wszak może na tym zarobić taksówkarz, operator transportu miejskiego, czy sklep, w którym zaopatrzymy się na wieczór! Mało tego, nawet gdy oglądam film sam, zużywam prąd, za który przecież płacę. Ktoś na tym zarabia! Czy oglądanie filmów nawet samemu ma się zatem stać użytkiem komercyjnym?..

Czy należy zatem również traktować działalność ZAiKSu, ZPAVu, SFP jako stricte komercyjną? Przecież ktoś może na tym zarobić – prawnicy, których zatrudniają, chociażby…

Dzieła na wolnych licencjach, a dzieła niekomercyjne

Jak zwykle pojawiło się też standardowe niezrozumienie tematyki wolnych licencji. Autorzy dzieł na wolnych licencjach zostali określeni mianem “twórców, którzy nie chcą zarabiać”.

Ileż razy trzeba tłumaczyć, że dzieło na wolnych licencjach nie musi automatycznie być dziełem stworzonym pro publico bono? Autor może zarabiać na mnóstwo sposobów – przez sponsorów, crowdfunding, tworząc dzieło na zamówienie, czy na reklamach, by wymienić kilka najbardziej oczywistych.

Są wielkie i małe firmy publikujące swoje produkty na wolnych licencjach – Intel, Google czy RedHat to tylko najbardziej znane spośród nich. Pogardliwe stwierdzanie, że wypuszczenie dzieła na wolnych licencjach automatycznie oznacza, że autor nie chce na nim zarabiać świadczy w najlepszym wypadku o głębokiej niewiedzy, w najgorszym o ignorancji lub próbie celowego pominięcia takich twórców.

Bez wątpienia zaś świadczy o braku skromności i podstawowej rzetelności intelektualnej, które podpowiedziałyby przecież, że być może metody zarabiania, które się zna, nie muszą koniecznie wyczerpywać katalogu wszystkich możliwych metod zarabiania na twórczości.

“Pewnym organizacjom chodzi tylko o darmowy dostęp dla użytkowników”

To jest dość częsty zarzut, który słyszymy zwykle z tych samych ust. Pan Dominik Skoczek, dawniej dyrektor Departamentu Własności Intelektualnej i Mediów MKiDN (odpowiedzialny m.in. za temat ACTA), obecnie zaś reprezentujący Stowarzyszenie Filmowców Polskich, miał wiele okazji usłyszeć od nas, że wolne licencje skupiają się na czymś zupełnie innym, niż finanse.

I że wcale nie chodzi o “użytkowników”; dziś każdy jest twórcą.

Nie śmiem zakładać złośliwości ze strony p. Skoczka; z drugiej strony, gdybym po tylu latach naszych cierpliwych wyjaśnień uznał, że nadal nie rozumie sedna naszego stanowiska, wystawiłbym się na zrozumiały zarzut, że p. Skoczka próbuję obrazić…

Zamiast więc domniemywać, skąd nieporozumienie, jeszcze raz wyjaśniam, że nie chodzi o możliwość darmowej konsumpcji dzieł kultury, a o możliwość tworzenia. Ponieważ twórczość nigdy nie jest zawieszona w próżni, twórczość zawsze jest (powiemy dziś) remiksem, zablokowanie możliwości swobodnego tworzenia dzieł zależnych na 70 lat licząc od śmierci autora – to barbarzyński zamach na samą kulturę.

Twórcy publikujący na wolnych licencjach i organizacje domagające się, by twórczość finansowana z publicznych pieniędzy była dostępna na wolnych licencjach, domagają się w istocie nie tego, by każdy miał dostęp, ale by każdy mógł tworzyć bez skrępowania.

“Jedyną szansa na to, że pieniądze trafią do twórców, są OZZ”

To jest bardzo ciekawa teza, choćby kontekście odpowiedzi, jaką uzyskał Piotr VaGla Waglowski na zapytanie do jednego z OZZ-ów dotyczące “możliwości uzyskania wynagrodzenia autorskiego”:

Wobec bardzo dużej liczby podmiotów uprawnionych do ich utrzymywania powstaje niebezpieczeństwo znacznej atomizacji wysokości wynagrodzeń należnych poszczególnym uprawnionym. Ma to bezpośrednie znaczenie także dla możliwości repartycji, a mianowicie dla wyboru możliwego do zaakceptowania modelu repartycji zainkasowanych kwot. (…) Reasumując przeprowadzony wywód w obecnym stanie nie mamy możliwości uczynienia zadość Pańskim oczekiwaniom.

Nie mam tu lepszego komentarza od samego VaGli:

Swoją drogą, czy niepłacenie twórcom przez organizacje zbiorowego zarządzania już samo w sobie można uznać za naruszenie autorskich praw majątkowych?

Niezbywalne prawo do wynagrodzenia

Kolejny bardzo niebezpieczny pomysł przemycany pod płaszczykiem dbania o prawa artystów (dbania oczywiście przede wszystkim przez organizacje zbiorowego zarządzania). Idea polega na tym, że – ponieważ artysta jest zawsze w gorszej pozycji podczas negocjowania warunków z wydawcą czy producentem – należy uniemożliwić zrzeczenie się oraz zbycie się praw autorskich majątkowych przez artystę. W tej sytuacji za każdym razem, gdy utwór jest “eksploatowany”, również artysta powinien dostawać tantiemy.

Tantiemy oczywiście spływałyby do OZZ-ów. Czyli ZAiKS znów próbuje być mądrzejszy od twórców. Ale to ok, bo przecież “jedyną szansą na to, że pieniądze trafią do artysty, są OZZ-ty”, prawda?

Niezależnie jednak od tego, do kogo miałyby te tantiemy spływać, sam fakt ich wprowadzenia spowodowałby, że rozpowszechnianie i wykorzystywanie dzieł na wolnych licencjach stałoby się niemożliwe – każdy taki akt obarczony byłby dodatkową opłatą. Niemożliwa stałaby się Wikipedia, niemożliwe stały by się wolne e-podręczniki.

ZAiKS nie ma najlepszej historii podejścia do dzieł na licencjach z rodziny Creative Commons, czy na pewno chcą przypominać ten “wypadek przy pracy”?..

Podsumowanie

Myślę, że doskonałym podsumowaniem tego Forum jest cytat, wygłoszony przez jednego z uczestników (z niecierpliwością czekam na opublikowanie nagrań ze spotkania, by móc zlinkować bezpośrednio):

Państwu z organizacji pozarządowych może wydawać się, że chodzi o jakieś idee – ale tu chodzi o twardą kasę!

No cóż, nic dodać, nic ująć. Czekamy na oficjalne stanowisko MKiDN w konsultacjach Komisji Europejskiej. Ale nie z założonymi rękami!

Jaki kraj tacy Piraci?

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Moja nie najlepsza (mówiąc oględnie) ocena Polskiej Partii Piratów nie jest tajemnicą, również przed jej członkami i działaczami. Zresztą, w ogóle moje podejście do ruchu pirackiego jest ambiwalentne: z jednej strony sporo dobrego zrobił, z drugiej – ta formuła jest już chyba nieco przebrzmiała… ale o tym kiedy indziej.

Od dawna jednym z podstawowych punktów spornych pomiędzy mną a “P3” (jak chcą się nazywać polscy piraci) jest pewien popularny portal społecznościowy. O ile bowiem rozumiem wagę, za przeproszeniem, outreachu – czyli próby trafienia do ludzi tam, gdzie są (a są często przede wszystkim “na fujsie”) – o tyle mocno stoję na stanowisku, że właściwą relacją (jeśli już jakaś musi być) jest promowanie P3 na FB, nie zaś FB na stronie P3.

Gdy ktoś już trafi na Waszą stronę, drodzy Piraci, czemu – ach, czemu? – chcecie ich wyrzucać z powrotem na portal, który jest tak ważną częścią problemów będących (przynajmniej oficjalnie) w samym centrum zainteresowania ruchu pirackiego (prywatności, grodzenia i prywatyzacji Internetu, nadzoru, cenzury, itp.)?

Jest przecież też Diaspora. Proste wyszukiwanie tamże daje dostęp do wielu aktywnych profili Partii Piratów. Często używają też portalu pana Zuckerberga, ale przynajmniej starają się osłabić jego pozycję dając szansę na śledzenie ich poczynań i wchodzenie w interakcje użytkownikom rozproszonych sieci społecznościowych.

Czemu o tym piszę? Ponieważ znajduję jednocześnie ciekawym, śmiesznym i bardzo, bardzo smutnym fakt, że do znajomych na Diasporze dziś dodała mnie Chilijska Partia Piratów, podczas gdy P3 nie ma tam nawet profilu.

TEDx Warsaw Women i prywatność

To jest bardzo stary wpis, opublikowany ponad 4 lata temu.
Możliwe, że nie odzwierciedla dziś poglądów Autora lub zewnetrznych faktów. Jest zachowany jako wpis historyczny.

Chciałem się wybrać na TEDx Warsaw Women (akurat ten jest dość niedługo), wygląda to na ciekawą imprezę. Niestety, Szanowni Organizatorzy uznali, że:

  1. mają totalnie w nosie wszelkie kwestie prywatności osób, które mogą chcieć się wybrać na to wydarzenie;
  2. czniają po całości osoby, które nie mają konta na pewnej wybranej sieci społecznościowej.

Rejestracja jest wyłącznie przez formularz Google, a bieżące informacje umieszczane są wyłącznie na profilu wydarzenia Facebooku.

W związku z czym serdecznie dziękuję Szanownym Organizatorom za tak jednoznaczny sygnał, że jestem persona non grata na tym wydarzeniu. Nie zamierzam płacić za udział w TEDx swoją prywatnością, swoimi danymi.

Przy tej okazji polecam Szanownym Organizatorom kilka talków w tym temacie na innych TEDxach i TEDach. Na przykład Fat, Dumb, Happy & Under Surveillance Barta Jacobsa oraz Facebook Privacy & Identity - Exploring your digital self Mario Rodrigueza.

Ciekawy jest również talk Christophera Soghoiana o tym, Czemu Google nie ochroni Cię przed Wielkim Bratem, oraz szersze spojrzenie Eli Parisera na to, Co Facebook i Google przed nami ukrywają.

Gdyby Szanowni Organizatorzy TEDx Warsaw Women obejrzeli którykolwiek z tych talków, być może zrozumieliby, czemu wymaganie od potencjalnych uczestników poddania prywatności firmom znanym z wrogiego do niej nastawienia jest, zwyczajnie, “not cool”.

Czy wyciągnęliby wnioski? Trudno powiedzieć, warunkowanie instrumentalne, które stosują te firmy, bywa bardzo skuteczne. Nie tylko na szczury.